wtorek, 31 sierpnia 2010

Woman of straw

poniedziałek, 23 sierpnia

Piotr Kowalczyk prowadzi bloga, wymyślił termin i zebrał kilka recek do kupy:
http://popjukebox.blogspot.com/2010/08/polscy-slackerzy.html
Fajnie.

"Woman of straw" w konsekwencji nie okazał się strasznie trudny. Intryga kryminalna nieco wciągająca, Gina Lolobrigida dosyć marna aktorsko, za to film o Jezusie — pycha.

wtorek, 24 sierpnia

No nie było wcale lekko. Nawet nam nie przeszkadzała specjalnie jakość nagrań, choć wyłonić z tego bit było trudno. Potem okazało się, że czasem trudno było go Johnemu zagrać, szczególnie z metronomem. Jednakowoż na koniec stwierdził, że to i tak najrówniej nagrana przez niego perkusja chyba kiedykolwiek. Odkryliśmy również, że to były 3 i pół piosenki, a nie 4. I chyba wychodzi na to, że ta ostatnia będzie najfajniejsza, o ile nie będę beczał jak baran. Ja mówię, że pieję jak kura, ale Johny jest za baranem (kozą?). W każdym razie, w większości przy tempie 140 nagraliśmy parę obrotów (4 lub 8) każdego z fragmentów, które potem będziem montować. Melodyjki nawet nie są najgorsze. Zobaczymy jak będą kleić się tempa poszczególnych fragmentów. Dosyć specyficzne było to, że stopa i werbel — zazwyczaj nieprzebijające się z morza blach Johnego — tym razem były trwałe i wyraźne: nie wiem, czy to specyfika nirvanowatych rytmów, czy Johnego skupienie się na równym ładowaniu z metronomem. Walił intensywnie, że poziom nagrywania miałem na 40% i z pewnością słychać zaangażowanie i energię łomotu. Potem się zobaczy w miksie.

środa, 25 sierpnia

Naprawdę byłem zadowolony, że nic dzisiaj nie robię. Obejrzałem film dokumentalny o firmie google. American dream, to coś na tyle nieprawdopodobnego, że trudno mi w to uwierzyć.
Ale z kolei śmieję się z pretensjonalnych strażników kultury (w tym wypadku pan dyrektor
jakiejś biblioteki francuskiej), który protestuje przeciwko umieszczaniu w necie dzieł kultury, już nie daj boże, kiedy obok są reklamowane niestosowne rzeczy: znakomity tytuł "Wielkie nadzieje", a obok reklamówka biura matrymonialnego. Karygodne.
Inny powód do, śmiechu, to te wszystkie strachy drobnych ludzi, no może część z nich jest ważna, i ma nadwagę, że całe te zbieranie danych przez wyszukiwarkę jest zagrożeniem dla ludzkiej prywatności. Przy całym szacunku dla pojedynczego człowieka U NAS, obok nas, nie widzę szansy, aby dane, które człowiek trzyma na dysku E były potencjalnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa stanów zjednoczonych. A i też ten pojedynczy człowiek chyba nie powinien mieć szczególnego powodu, aby chronić przed światem informacje, co ubrał na siebie dzisiaj albo włożył do garnka — bo podobno stopień inwigilacji sięga tak głęboko.
Kogo to interesuje? Przed czym tu się chronić? = elo, co takiego jest w prywatności, że miałaby być jakoś szczególnie chroniona? (o ile nie jest się ekstremistycznym neokatechumalnym terrorystą, wtedy bym się jakoś chronił).

piątek, 27 sierpnia 2010

niedziela, 22 sierpnia

Tym razem źle spałem, bo martwiłem się, że Grant pobije Adamka. No i pobił go, tyle że Adamek wygrał. Powtórkę walki obejrzałem dopiero przed nocą i nie było w tym nic optymistycznego, jeżeli chodzi o najwyższe laury. Adamek większy nie urośnie, niech się chłopak jeszcze nieco rozgrzeje w tej wadze. W końcu to jego zawód i pozostaje mu życzyć szczęścia. Ponadto, jakby nie było, dostaje szanse i je wykorzystuje.
***
My zaś, korzystając z pogody, wybraliśmy się rowerami na plażę. Woda była koszmarnie zimna, spotkaliśmy lumpenploretariat, a i chmur było więcej niż słońca, ale coś tam załapaliśmy. Wróciliśmy do domu w sam raz przed gigantyczną burzą, zjedliśmy lekki obiad.
Zrobiło się i późno i ciemno. Dokończyliśmy "Quillera", obejrzeliśmy drugą część "Zboczonej historii kina" (to robi się całkiem ciekawe, a już na pewno niektóre filmy zyskują w tych interpretacjach freudowskich) (o ile ktokolwiek wierzy w te bzdety) i zaczęliśmy "Woman of straw" z młodym (aj ja jaj) Connerym. Nie jest lekko. No i chipsów w domu nie ma.
***
Przejrzałem ten filmik z występu KA i początkowo miałem pomysł, że wezmę wave "białej kaczki" (white duck = łajdak)(bo tekst taki napastliwy jest) z płyty i podłożę do obrazu, ale nie chciało mi się grzebać, więc wziąłem piosenkę KA prawie dobrze brzmiącą (od pozostałych bolą mnie zęby) (właściwie najlepiej wyprodukowane — o ile coś takiego można w ogóle powiedzieć — numery KA to "becca" z el. zap. i "becca reprise" z mast. redux — pewnie dlatego, że nigdy nie był koncertowy i nie miał skodyfikowanego układu, który łupaliśmy na próbach z zapamiętaniem, a później chcieliśmy to nagrać energetycznie, ale nigdy nie wychodziło, oprócz darcia mordy). Wziąłem zatem numer vreenowaty, który moim zdaniem "po latach" się aż tak nie zestarzał (prawie college rock) (he he: Nicolas "nie chcę grać college rocka" się mi przypomniał), wyciąłem najlepsze fragmenty filmu i podłożyłem. Potem okazało się, że wszystko pociąłem za mocno i szarpie, ale końcówka nawet pasuje nieco do muzyki. I gdyby właśnie relację z występu skrócić do takich 5 minut, to byłoby ok, inaczej trzeba być zajadłym fanem KA (co tam za jazgot się wyprawia) i ten wokalista, co melorecytuje zamiast śpiewać, ale cóż, to właśnie był KA.

środa, 25 sierpnia 2010

The Quiller memorandum


sobota, 21 sierpnia

Pyszczku na mieście, ja na poczcie i w masarni. Potem dokończyłem tłumaczenie tekścików do filmu "The Quiller memorandum", żebyśmy mogli z Pyszczku w spokoju pooglądać. Najwiecej problemów miałem ze słowem inwigilacja, bo nie chodziło o czynność policyjną. No i "you are so white" — co przyszły kochanek miał na myśli? Może coś w stylu: "Ojej, nawet kręgosłup ci widać"!?

Dręczeni poczuciem winy (Pyszczku) pojechaliśmy rowerami na Kowale, obejrzeliśmy kawałek "Czary ognia", wypiliśmy wino i zanim się ściemniło, pojechaliśmy z powrotem. Ścieżka rowerowa genialna. Szczególnie w drodze powrotnej, cały czas z góry, szeroko, mały ruch. Aczkolwiek najbardziej podobał mi się zachód słońca na polami i wąska wydeptana ścieżyna, po której w szaleńczej jeździe (jak szatan!) śmigaliśmy przez niewielkie wzniesienia i dolinki, a fale powietrza, na zmianę bardzo ciepłe i bardzo chłodne, o tym zmierzchu, stanowiły bezprecedensowe wydarzenie w naszych rowerowych przygodach.

Wieczorem obejrzeliśmy pół "Quillera" i to jest całkiem sprawny film, dzięki muzyce Johna Barry'ego i piosence, którą śpiewa Matt Monroe, kojarzy mi się z 007. Ogólnie technicolor, obraz panoramiczny i SENTA BERGER. Film szpiegowski. Dosłownie. Max von Sydow jako neonazista całkiem przekonujący (i groźny!). Zastanawiające jest, jak to się stało, że George Segal I jest tak mało znanym aktorem, bo jak mówi Pyszczku: "nic mu nie brakowało".


wtorek, 24 sierpnia 2010

Winning Time

czwartek, 19 sierpnia

Niewyspanie spowodowało całodniowe zmęczenie. No i tak nastrój przemęczenia. Zazwyczaj w czwartek mnie to męczy. W piątek mogę być dwa razy więcej niewyspany, ale fakt nadchodzącego weekendu tak mnie nastraja, że potem nawet siedzę do pierwszej, drugiej w nocy. (dzisiaj tak mam).
***
Wszamaliśmy naszego pysznego kurczaczka, zajrzałem do Quillera, przyjechał Johny, pojechaliśmy na salę. Mieliśmy pomysł (Johny), żeby wymyśleć jakiś szybki, punk'n'rollowy numer (WAVVES). (Wavves przypomniało mi o istnieniu Nirvany). Zatem zabraliśmy się do próbowania różnych wstawek. Riff + wokal = nagranie. Do tego mostek + wokal = nagranie. Refren + wokal = nagranie. I tak w sumie "zagraliśmy" 4 pełne numery, z czego dwa są naprawdę fajne (i do przodu). Kto wie, czy ten ostatni nie podoba mi się bardziej niż ten pierwszy. Nawet do następnego ranka pamiętałem niektóre melodie. To był pracowity i owocny wieczór. A jaki wydajny ekonomicznie!

piątek, 20 sierpnia

Wieczorem robiłem kawałeczek "Quillera", a potem oglądaliśmy "Intermission" (2003) i wcale nie byłem zawiedziony. Co tam, bawiłem się dobrze, a Colin tradycyjnie mnie do siebie przekonał. Ba, to bardzo dobry film był, a przecież nikt nie żąda wiarygodnego portretu społeczności. Na pewno nie ja.

No i po raz kolejny okazało się, że amerykanie są mistrzami w dokumentach sportowych. Niby u nas wszystko robi się podobnie, pokazują te gadające ryje, fragmenty spotkań, zwolnienia, nawet kiczowata muza uderza, ale jak oglądam "Winning Time: Reggie Miller vs The New York Knicks" to mam dreszcze, choć tak naprawdę te pojedynki stanowią tylko mały wycinek historii nba, ba, to nawet nie działo się w finale nba. "2010 Lakers Championship DVD" składało się już z samych oczywistości, niby tak samo jest dvd Boston 2008 - ale kwestia sympatii zagrała ważną rolę.

Później przez początek nocy usiłowałem się dowiedzieć, jaki jest wyniki meczu Polska-Portugalia (winning time!!!). Kiedy się rano okazało, jak wyniki — to może nie było to warte zachodu, hehe.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Capote

poniedziałek, 16 sierpnia

We poniedziałek poszedłem do pracy bez plecaka, co było niezwykle uwalniającym doświadczeniem. Ale po zakupach, obiedzie i zmywaniu już niewiele mi z tego zostało. Przejrzałem sobie koncert KA z Flądera w 2004 (bodaj) roku. Z tym ruchem scenicznym całkiem nieźle, wokal słabo, muzyka strasznie hałaśliwa. Za to wieczorem perełka: "Capote" (2005). Philip Seymour Hoffman genialny. Pierwsze wrażenie jest porażające, wywołuje uczucie takiego obrzydzenia, jak nagle zobaczysz karalucha w kuchni albo gąsienica wejdzie ci na nogę. Ale film robi wrażenie i od pewnego momentu niesie wspaniale uczucie przygniecenia.

wtorek, 17 sierpnia


Miałem się czymś zająć, ale czas mi się rozleciał między palcami. Ledwo tknąłem "Quillera", zacząłem oglądać mecz Polska-Gruzja (na szczęście wygrali, momentami dobrze grali). Chyba nastawiłem pieczeń nóżkokurczakową z ziemniakami, więc jadłem o nietypowej porze. Wieczorem zaś dokończyliśmy mocny film.

Same plusy.
Na przykład charakteryzacja Philipa Seymoura Hoffmana (oskar jak malowany):


Do tego gra aktorska. Na przykład również Catherine Keener (jako Harper "Zabić drozda" Lee) — ostatnio widziana przez nas w "The 40 Year-Old Virgin":

Do tego chłopaczki:


albo choćby sam Clifton Collins Jr:


Naprawdę nieźle się trafiło Hoffmanowi, że ostatnio trafiły mu się takie dobre filmy ("Doubt").

środa, 18 sierpnia

No, to pyszny obiadek domowy wziąłem sobie do pracy i zjadłem przed wyjściem. Następnie w drogę poprzez sklep i byłem przed czasem — okazało się, że niepotrzebnie, bo dziewczęta były godzinę później. Ale przynajmniej przerzuciliśmy z Endriu wszystkie możliwe pliki i byliśmy przygotowani. Przybyły Marzena i Agnieszka ze sprzętem za grube tysiące i ruszyliśmy: ja jako kierownik muzyczny, Endriu jako realizator, Agnieszka — wiolonczela, Marzena — skrzypce. Zrobiliśmy fragmenty do 3 numerów Wojta 2 (to była łatwizna, ale właśnie czegoś takiego tam było potrzeba). Potem przeszliśmy do Columbusów — było ich 8, jeden pominęliśmy, bo czas naglił, a tego wieczoru tradycyjnie wszystkim rozwiązywały się języki. Przebiegało to w schemacie, jaki przerabialiśmy ostatnio, z tym wyjątkiem, że tym razem wszystko było nagrywane na dwa mikrofony jednocześnie. Z biegiem numerów coraz bardziej skracaliśmy czas przygotowawczych odsłuchów do realizacji nagrania. Nagranie szło jedno za drugim, sam jestem ciekawy ile zagrywek się powtarza. Teoretycznie nie ma to znaczenia, bo podkłady są różne, więc i smyczki w innym towarzystwie będą smakować inaczej. Z pewnością momentem wyjątkowym był fragment, gdzie na pudle gitary akustycznej odstawiałem jakąś hiszpaniozę i Marzena najpierw na próbie, a potem na nagraniu odtworzyła totalnie rootsowe wokalnie zdrapane quasi fado — mocne. Jak uprzednio siedziałem i wsłuchiwałem się w dialogi dwóch instrumentów smyczkowych i chodzi mi po głowie myśl, aby puścić osobną płytę tylko z tymi ścieżkami. Nio nio.
***
A kiedy wysiadłem z autobusu, to ścieżka nad staw tak się ładnie uśmiechała, "Thunderball" na uszach, łuna światła biła od miasta, że zrobiłem małą pętelkę połączoną z nocnym zdobyciem Ślimaka (taka "góra" u nas w parku) — no tam to już było ciemno, ale sama okolica z szemrzącym strumykiem i rozrzedzonym światłem na krzakach wyglądała bajkowo.

piątek, 20 sierpnia 2010

In Bruges

sobota, 14 sierpnia

Nadeszły upalne dni, wybraliśmy się do Oliwy po kilogramy ciastek z naszej ulubionej piekarni. Następnie przeszliśmy lekko przez rynek na Przymorzu - już się zamykali. Stamtąd było niedaleko do decatlonu, gdzie zakupiliśmy odpowiednie buty na spinning oraz piłkę do kosza. Tę mamy gdzie schować — do pufa.
Wreszcie zgrzani i zziajani dotarliśmy do domu na obiad. Następnie nie zwlekając (bo już była 19)
pojechaliśmy na jarmark, gdzie znowu nie zjedliśmy golonki, ale przechadzaliśmy się, oglądając atrakcje. Wieczór, późny wieczór, światełka, ciepło — niemalże jak na wczasach w jakimś ładnym mieście.

niedziela, 15 sierpnia

Skoro jest ładnie, to jedziemy na plażę, a mamy jeszcze bilety całodobowe. Woda chłodniejsza niż ostatnim razem, ale popływałem dłużej niż ostatnim razem i nie zakończyło się to gęsią skórką i szczękaniem zębów. O książce Bratkowskiego będę musiał wspomnieć w większych szczegółach, by zapamiętać, o jakich postaciach tam pisał. Wróciliśmy do domu raczej prawidłowo, wykończyliśmy resztki obiadowe i zajęliśmy się "robotą": pedro + pliki. Uporządkowałem 4 numery Śnieżnika oraz pliki wokalne dla Wojta.
Momentami jest naprawdę bardzo ładnie.


Oglądaliśmy "In Bruges" (2008). U nas dano inny tytuł. Pewnie nikt by nie wiedział, gdzie leży ta Brugia. "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" — pewnie taki myk, żeby kojarzyło się z wesołą komedią sensacyjną typu "Kiss, kiss, bang, bang". Było bardzo nieźle bo: miasto przecudne (pewnie po projekcji nastąpił najazd turystów); scenariusz europejski, aktorstwo na dobrym poziomie.

Być może Colin robił chwilami podobne miny jak w "Cassandra complex", ale po raz kolejny udowodnił, że jest aktorem (co oni mu zrobili na planie "Aleksandra"?). Może Fiennes nie do końca mógł przełamać wizerunek spokojnego i dostojnego mężczyzny. Brendan Gleeson oraz aktorzy drugoplanowi (Clémence Poésy) — bardzo dobrze.

Fantastyczne było to, że mimo trochę absurdalności niektórych scen wszystko nie zakończyło się hollywoodyzacją. Z początku naprawdę śmieszne sceny komediowe, potem trochę melodramatu, trochę filmu gangsterskiego, wszystko zdystansowane, "irlandzki angielski" Farrella — dobre kino.


czwartek, 19 sierpnia 2010

czwartek, 12 sierpnia

Nagraliśmy bas do kliku numerów Śnieżnika, na razie wersje demo, żeby sekcja sunęła, a wokal jakoś nadążył — wyślemy chłopakom, niech coś powymyślają. Szło nam szybko, został nam czas na zabawienie się na głośno. Wyszło na to, że z Wojtem zamiast wymyślać jakieś pomysły powinniśmy wtedy właśnie zagrać kilka numerów stonerowo-bluesowych — właśnie nam gitary brakowało. Ale "Elanka" fajna — 7 i pół minuty! "Felixir" dosyć piosenkowy. Wychodzimy w nocy z sali — pełnia lata. Jedziemy wozem, odpalamy WAVVES, otwieramy okna, łokcie na zewnątrz i pełna jazda!
***
Wracam ja sobie do domu gotowy do czynności przygotowawczych do snu, a tymczasem Pyszczku zrobiła parówki w cieście francuskim, świeżo upieczone. I musiałem 3 zjeść. Pycha.

piątek, 13 sierpnia

Pecha nie było. Tradycyjnie zagraliśmy w trójkę. Upalanie. Nawet wygrałem ze dwa razy z Jerzym, a Tomek ma na mnie patent. Oglądaliśmy "Ice Station Zebra" (1968). (dokładnie — przez 3 dni). Na podstawie powieści MacLeana. Nie sądzę, żeby powieść była wyjątkowa. Ale film był definitywnie zły. "Sensacyjna akcja" usypiała albo była przedstawiona śmiesznie. Niby to rok 1968, ale do tej pory ukazało się 5 Bondów, gdzie efekty być może śmieszą, lecz scenariusz, montaż, reżyseria mocno wyprzedzają epokę. Film trwał 148 minut (!) składał się z ogólnie z trzech sekwencji: pływanie pod lodem, przeglądanie stanu stacji polarnej, końcowa 40-minutowa wymiana uprzejmości między głównymi antagonistami. Scenografia i aktorstwo przypominają mi stary Star Trek (którego nie lubię), nawet wydaje mi się, że widziałem podobne sceny, kiedy ziemianie spotykają obcych i tak sobie rozmawiają twarzą w twarz. Zatem film po lekkim podrasowaniu nadaje się na festiwal złych obrazów niż na nostalgiczną podróż w technicolorze. Chociaż.
Director John Carpenter asked, "Why do I love this movie so much?", saying it was a guilty pleasure. (wikipedia).




(gdybym chwilowo złamał prawo — za chwilę to usunę)

wtorek, 17 sierpnia 2010

incepcja

środa, 11 sierpnia

Trzeba przyznać, że słoneczny poranek i mgła nie zdarzają się zbyt często razem. W dniu dzisiejszym wyglądało to naprawdę zjawiskowo. Obraz był na tyle rozmyty, co sprawiało wrażenie, że psuje się wzrok. Budynki w oddali wyglądały baśniowo (nie tak ordynaryjnie, jak zazwyczaj).
***
Codziennie zajadamy pyszną pieczeń z ziemniakami i sosem. Niezdrowe, ale smaczne. Trochę się spieszyliśmy, żeby zdążyć kupić bilet na film. Na dopchanie był lód z biedronki. Na mieście pełnia lata. Ludzi raczej więcej niż zazwyczaj. Turystycznie jakoś idzie do przodu.
***
"Inception" (2010) jest właściwie (nie)zwyczajnym sensacyjniakiem z wątkiem miłosnym, gdzie dużą dawkę akcji zawarto w scenach pościgów, bijaktyk oraz strzelanin i wybuchów. Na szczęście posiada ten matriksowski pomysł o alter-rzeczywistości, w tym obrazie doprowadzony niemal na skraj, tych poziomów jest kilka — tzw. kompozycja szkatułkowa. Na drugie szczęście, to właśnie ta pewna komplikacja sprawia, że czeka się choćby na rozwiązanie tego pomysłu. Na trzecie szczęście oglądanie w krewetce w sali numer 1 daje jakiś posmak kina w odpowiedniej jakości: duża sala i duży ekran niwelują efekt rozmazania i pikselozy, jaki jest obecny przy naszych odtwarzaczach słabej rozdzielczości (szczególnie wyraźne w mniejszych salach), do tego jest całkiem solidny dźwięk kwadro.

Joseph Gordon Levitt (z prawej) jednak kurcze podobny do Heatha Ledgera.
***
Zatem hitu pokoleniowego (Transpotting, Matrix) z tego nie będzie, ale i tak dobre np. w porównaniu z zapowiadanym przeze mnie zlotem bohaterów młodości w filmie Stallone'a (już wkrótce w kinach). Rzeczywiście z mojej listy brakuje jeno Chucka Norrisa, zaś Arnold występuje tylko w jednej zajawkowej scenie. A, inną porutą jest, że ostatni Harry będzie w dwóch częściach (listopad, potem lipiec) i w 3D. Kaska, kaska.
***
Film prawie 3 godziny, więc już nie szwendaliśmy się dużo po mieście, chociaż klimat wakacyjny, ciepła noc, światełka, urok.


A Shaq w Boston. No, wreszcie. Wiadomo, szału nie będzie, ale resztki kolorytu zostaną.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

nowy kolega

sobota, 7 sierpnia

Miały być golonki, ale skończyło się na harcowym barze. Korzystne było piwo ze wschodu (miętowe, malinowe), pogoda, która nawet nie dokuczała, lody z Misia (popsuły się, sama woda) i miasto w słońcu.
Chodziliśmy, chodziliśmy z matulą i wychodziliśmy. Wieczorem obejrzeliśmy reżyserską wersję filmu "Zodiac". Smakowite. Oczywiście piękny obraz. Sądziłem, że rzecz (ponad 2 i pół godziny) będzie mniej strawna, a tu proszę. Zagrał książę Persji — jakże nie do poznania. Film zaciekawił mnie do tego stopnia, że trawiła mnie pewna ciekawość co do jego zakończenia.

niedziela, 8 sierpnia

Zastała nas nawet wcześnie z domu wychodzących. Pogoda była niepewna. W tv mówią, że jest dynamiczna. W związku z sobotnim maratonem wyruszyliśmy do outletu w poszukiwaniu butów do spinningu. Tychże nie było, ale to to były inne. Zawodowe, skórzane, w zawodowej cenie. Mniam.

Pyszczku jeszcze w sobotę nastawiła pyszną pieczeń, wypas.
***
Muszę dodać, że od kilku dni mam nowego kolegę:
32 presety!
Ale sprawuje się dobrze. Taaaki automatyczny jest. (ale nie pytajcie, dlaczego dwa zdjęcia nie chcą być w poziomie jak pozostałe — to przekracza moje możliwości percepcji).

poniedziałek, 9 sierpnia

007 w poniedziałki się skończyły. Te z Brosnanem są uznawane za coś ekstra i puszczane w piątkowo-sobotnim kinie akcji. Pewnie niedługo powtórka, a potem premiera Quantum. Byliśmy na Kowalach z wizytą rodzinną, gdzie największym wysiłkiem było dostanie się do butelki zbyt dobrze zakorkowanego wina. Pyszczku przez dzień cały miała coś między grypą żołądkową a czymś. Na szczęście po przespaniu 12 godzin do następnego dnia samo przeszło. Ja zaś sprytnie przeglądałem "Quiller mermorandum" z planem na przyszłość. Sza!
***
Z ostatnich zdobyczy jest komentarz do "Moonrakera" oraz "Octopussy". Wszyscy w rodzinie się cieszą.

wtorek, 10 sierpnia

Umówiliśmy się z Wojtem, a ja się ordynarnie spóźniłem. Wróciło ciepło, przerywane opadami deszczu, czasem dość gwałtownego. Wojt przygotował się, czasem nawet zmienił tekst. Ja zapomniałem kabla i pończochy. Udało nam się nagrać wokal chyba do 7 piosenek. Głos ładny. Czasem trwożliwy. W większości nie będzie nakładek — stawiamy na pojedynczy wokal. W kilku niepewnych momentach pracowaliśmy nad melodią i cyzelowaliśmy drobne zjazdy. Poszło sprawnie. Piosenki ładne. Z zachwytami poczekamy do miksowania.

środa, 11 sierpnia 2010

Bad Boys

czwartek, 5 sierpnia

Ponieważ Johny nie mógł na próbę, zatem zrobiłem przegląd dvd 007. Kilku mi brakuje. Trzeba coś z tym koniecznie zrobić. I chyba nawet oglądałem kosza Polska-Portugalia, gdzie Gortat jednak jest trochę drewniany.

piątek, 6 sierpnia

Dziś mam taki dzień, że słucham: Hammock — Maybe They Will Sing For Us Tomorrow (2008), czego normalnie bym nie słuchał, bo to ambient.

Pogoda ledwo, bo ledwo, ale dała radę. Kto miał skrewić, to skrewił, za to Tomek był tego wieczoru nie do zdarcia. Obtańcował nas na parkiecie prawie 10 partii pod rząd, a później jeszcze kilka, latał w powietrzu (ale to Jerzy zrobił pivot), był Air Tomkiem, King Kong Tomkiem i Tomkiem The Dream. Ja tym razem nie szalałem, raz zaatakowałem szczęką czyjś bark, zaś na koniec załatwił mnie cios w kolano (Tomek The Worm). Co było dla mnie zaskoczeniem, to że mimo niesprzyjającej aury, asfalt był ciepły i suchy. Aż zdało mi się, że mógłbym tam jeszcze poleżeć.

Ale tak jak mi się zdawało, po dwudniowych dolegliwościach wszystko się wyrównało i zdrów chłopak.

Zaś pod noc obejrzałem sobie mecz Chicago-Detroit, kiedy MJ zmierzał po swój pierwszy pierścionek. To było definitywne zakończenie lat 80. w nba, i początek nowej ery. Bad Boys przegrali w finale konfrencji 0-4. Dość, że zrobili swoje wcześniej. Tak mi się nawet pamięta: Mark Aguirre, Joe Dumars, James Edwards, Vinnie Johnson, Bill Laimbeer, Dennis Rodman, John Salley, Isiah Thomas. Podczas meczu Bulls niemal ich roznieśli, choć początek jeszcze nie zapowiadał takiej przewagi. Pistons, podczas relacji tv nazywani klubem 30 (co w gruncie rzeczy oznaczało, że najmłodsi mieli ponad 30 lat), nie mieli już szans. Ale grali brudno. W pierwszej kwarcie były 4 techniczne. Rodman już niemal poza akcją pchnął Pippena w widzów — bez konsekwencji. Starsi koledzy jechali po młodszych. W połowie ostatniej kwarty, kiedy przewaga była już znacząca, Chuck Daly powoli ściągał graczy pierwszej piątki, ci zaś, wspólnie z kibicami fetowali team spirit, a kibice dziękowali za dwa mistrzostwa, po czym, bodaj 14 sekund przed końcem regulaminowego czasu gry, podstawowi gracze ostentacyjnie opuścili salę, rzecz jasna nie zaszczycając zwycięzców jakimkolwiek gestem. Bad Boys.


wtorek, 10 sierpnia 2010

ameeeryka

wtorek, 3 sierpnia

Dokończyłem robotę ze Śnieżnikiem, a potem, z powodu intensywnych opadów deszczu, postanowiłem się rozerwać przy oglądaniu 2010 ESPY's Awards, czyli nagrody tv sportowej. Takie oskary, tylko 5 razy krótsze i o wiele ciekawsze. Ależ fantastyczny okazał się ten program w jakości HD. Oprócz dużej dozy klipów sportowych (nominacje, przypomnienia, do wtóru am. muzy), dwa filmiki dokumentalne o bohaterskich trenerach (w jednym narratorem był Kiefer Sutherland, innego bohatera zapowiadał Samuel L. Jackson), do tego prowadzący, który rozpoczął zabawę od sporej liczby dowcipów, w dużej mierze na temat The Decision (temu poświęcono nawet specjalny skecz ze Stevem Carellem), były też inne tematy żartów. Oprócz tego spora hustawka "prawdziwych emocji": od pełnego śmiechu, po wzruszenie, obok poczucie szlachetnego patriotyzmu. Nie wiem, ile razy łapałem się podczas tej półtorej godziny, że mam łzy w oczach. Ci amerykanie umieją to kręcić.


środa, 4 sierpnia

To był o jeden kiepski film za dużo w ostatnim czasie. W dodatku trzeba przyznać, że jakość obrazu obecnie w kinie ma się nijak do jakości, którą uzyskuję na naszym komputerze-laptopie (oczywiście w przypadku obrazów HD). "Uczeń czarnoksiężnika" z Cage'em oran (na szczęście) Moliną był typowym disneyowskim produkcyjniakiem, który należy ominąć. Tyle że miejsca na "Inception" były już zajęte.
Grunt, że bilety za pół ceny, najedliśmy się pączuszkami i paluszkami. Szkoda, że temperatura wieczorem nie była taka wypasiona, jak ostatnim razem, zatem spacer nie był tak wakacyjno-relaksujący. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak pakuje się jarmark i po ile są golonki.

czwartek, 5 sierpnia 2010

כף פפריקה

poniedziałek, 2 sierpnia

Od piątku jestem pan p.o., ale jakoś daję radę. Zaliczyłem fryzjera (czad!)(15 zybli), a wieczorem "Licence to kill". Już nawet poprzedniego dnia, jak wracaliśmy rowerami, myślałem o tym, że można by obejrzeć. Muzyka akcji (Michael Kamen) w filmie daje radę, można wyczuć kilka zgrabnie wplecionych klasyków bondowskich, na płycie wygląda to bardzo słabo. Na szczęście przedtem zacząłem składać pliki Masywu Śnieżnika, więc będzie do czego nagrywać bas. Foto: Pyszczku, zrobił: Tombe.


środa, 4 sierpnia 2010

"noc już nie będzie naszych uczuć feniksem"

sobota, 31 lipca

Pyszczku poszła pić piwo na miasto, ja zaś po zaliczeniu masarni oraz poczty zabrałem się za pliki dla Wojta, a następnie "popracowałem" nad tekstami. Wyszły mi 4, z czego ostatni podoba mi się najbardziej ("juice terror" — o izraelskich drag-queen terrorystkach utrzymany w klimacie dusznego porno)

"chodźcie dziewczęta, nie ma czego się bać,
wujek Icchak pokaże wam swój znak"

(to o mnie)
i poszedł właściwie od ręki. Taki mam talent. Od pewnego momentu bawiłem się dość nieźle, głównie męczyłem się z balladą o miłości i spalonych pocztówkach z Montjuic. Zatem ani listy przebojów ani parkiety wiejskich dyskotek nie będą dla nas (cóż zrobić, taki los), natomiast wszyscy apologeci twórczości Jak Zwał Tak Zwał z pewnością dostrzegą ciągłość "literacką" tych tekstów.

Obejrzeliśmy "The Ghost Writer" wypasionej jakości. Fantastyczna muzyka (Alexandre Desplat), a i film daje radę, choć końcówka jest nieco zbyt pospieszna i nosi znamiona elementu, który zawsze musi się znaleźć w filmach sensacyjnych "z tajemnicą" (patrz ten brak zakończenia/niedopowiedzenie w "Białej wstążce" — rewelacja). Ponadto zdjęcia, gra aktorska, nastrój i narastanie napięcia wzorowe. Można się zżymać na tematykę "polityczno-szpiegowską", ale rozegranie partii jest mistrzowskie. Podobało mi się.
***
Ej, a to jest w ogóle James Belushi (w tymże filmie)!

niedziela, 1 sierpnia

Nawet nie skojarzyłem o co chodzi z tymi syrenami o 17. Taki ze mnie patriota. Myślałem, że to okoliczności szykującego się meczu żużlowego (akurat tamtędy przejeżdżaliśmy). Trochę nam zajęło z rana (z rana!), żeby się wybrać. Na wyprawie rowerowej byliśmy od 12 do 18. Nawet trochę się opaliłem, choć chmurek było więcej niż pełnego słońca, co akurat bardzo mi odpowiadało. Zacząłem zbiór felietonów Stefana Bratkowskiego "Skąd przychodzimy". Sporo o literaturze, to fajnie. Dużo też rozgadania, ale po to się czyta. Ujął mnie już pierwszym zdaniem, zatem do boju.

No tak, do snu oglądaliśmy "Kick-ass" i ten poziom abstrakcji i zabawy formą mnie nie rozbawił. Może przez te rajtuzy. Jedynie poprzez fakt, że występował tam jeden z aktorów, przypomniałem sobie o rewelacyjnym obrazie "Superbad". McLovin!
***
Jak skorzystaliśmy z wyjątkowo dobrej pogody, tak jeszcze będę sobie winien mały opis ul. Sandomierskiej: klasyka oruńskich kamienic, klasyka przedmieścia, Żuławy, tego dnia kolorytu dodawali jeszcze kibice czarnego sportu.

wtorek, 3 sierpnia 2010

tai-chi z groszkiem

czwartek, 29 lipca

No to szybkensem do domciu, gdzie Pyszczku dzielnie cięła i kroiła, ja mieszałem i wymieszaliśmy kurczaka tai-chi z papryką i groszkiem. Pycha.

Potem przyszedł Johny i prowadziliśmy owocną dyskusję połączoną z przykładowym wycinaniem na temat ostatnich naszych zarejestrowanych poczynań. Wyszło z tego, że będziemy mieli epicki numer w porządnej długości +7 minut (Johny mówi, że starczy już tych pioseneczek, zwrotka/refren/zwrotka/refren/przejście/refren i do domu), jedną głupią pioseneczkę właśnie oraz jeden numer, któryśmy wyrzeźbili metodą prób i błędów pasując ze sobą 5 podobających się nam motywów. No to teraz to posklejać w cakewalku, żeby można było dograć bas.

I całe szczęście, że byliśmy zajęci, dzięki czemu ominąłem kolejny czarny czwartek (który to już w ostatnich latach?) naszych drużyn w pucharach.

piątek, 30 lipca

Pozostawało nam rozkoszowanie się początkiem łikendu. Umówiliśmy się na kosza, Arek nas wykiwał, więc kiwaliśmy się na boisku we trójkę na zmianę z Jerzym i Tomkiem. Było wesoło, trochę grałem faul, trochę byłem dla siebie pobłażliwy, może dopracuję moją formę ataku na urwanie głowy. Gdybym dobrze poćwiczył mógłbym sam do siebie asystować. No, właściwie już teraz to robię.
***
Zanim poszliśmy spać, zobaczyliśmy jak ziemia dwa wyglądałaby bez księżyca, a ja dokończyłem mecz z 1997.

W ramach foto remanent ekstra design nowej płyty Jamiego.