piątek, 30 grudnia 2011

Prof. Kóźwa



Prof. Kóźwa był zgrzybiałem starcem. A do tego bardzo żywym i pewnym swojego istnienia. Ponadto świadomym umysłowo i bezlitosnym erudycyjnie. Retor był z niego pierwszej wody. Jego specjalnością były możliwości dystrybucyjne zaimków nieosobowych a włosy z prawej skroni zaczesywał na lewą skroń by paroma kosmykami zakryć łysinę mądrości.

Pod koniec mojej uczelnianej edukacji zapragnąłem uczestniczyć w jego zajęciach, choć nie było te konieczne — raczej fakultatywne, a do udziału w nich zachęcił mnie atrakcyjny tytuł "O praktycznym zastosowaniu samogłoski ó w polskich przekładach poezji serbo-chorwackiej".

Jako, że temat wyczerpał się po tygodniu, przez resztę semestru z kolegą Kuźmą graliśmy w oczko w ostatnich rzędach i pod ławkami. Aby zadośćuczynić wymaganiom prof., obaj odpowiedzieliśmy po razie, ja — z pierwszej strofy eposu "O Mijlićko drogi", kolega Kuźma — z dominującej roli apostrofy w tymże eposie.

Muszę przyznać, że kolega Kuźma zapisał się lepiej w pamięci prof. Kóźwy, bo choć opowiadał zwięźlej, to dyskusja panelowa o poprawności pisowni nazwisk Kuźma — Kóźwa trwająca 5 minut u progu każdych zajęć, trwale zaistniała w rzeczywistości uczelnianej.

Zajęcia przebiegały zgodnie z ogólną tendencją sztucznego wywoływania jałowych dysput, a ponieważ zwarta nasza grupa złożona była z debiutantów, grono zażyłych dysputantów bawiła nas swoją ignorancją, niewiedzą, nieumiejętnością wyciągania wniosków, trudnością w formułowaniu zdań, a nawet niemożnością wyartykułowania zwartoszczelinowych ć i dź. Prof. Kóźwa wtórował swoim podopiecznym, my z Kuźmą zabawialiśmy się grą w pchełki i statki, koleżanki i koledzy robili bokami ściągi na kolokwia i streszczenia z bryków.

Najbardziej zaimponował mi (i zapadł w pamięć) Piotr Szczerba, który każde zajęcia puentował autorytarnymi stwierdzeniami "Bóg przebacza — Arka nigdy" lub gdzie indziej "Śląsk ciągnie druta panom z Traugutta". Prof. Kóźwa każdorazowo doceniał wysiłek umysłowy kolegi z filozofii i łagodnym gestem zaznaczał krzyżyki na kartce, którą trzymał w powietrzu i nierzadko przebijał wiecznym piórem jej strukturę.

Tak minęły dwa lata i nadeszła pora podsumowania naszych osiągnięć. Koleżanki i koledzy z radością odbierali indeksy z ocenami wystarczającymi, kolega Kuźma uraczony został prominentną oceną, gdyż prof. Kóźwa zapamiętał pracę jego inteligencji.

— Rzadko zapamiętuję czyjąś twarz, ale pan, panie Kuźma odznaczył się, i choć powinien pan popracować nad pisownią swojego nazwiska, z dziką przyjemnością wstawię panu ocenę wystarczającą — powiedział Kuźmie prof. Kóźwa.

Jak czytelnik zdążył się Już łaskawie domyśleć, mnie spotkało niesprawiedliwe pominięcie, które nie wiem czemu przypisać winę. Czy to wina mojej maseczki ogórkowej, że prof. Kóźwa nie zapamiętał mojej twarzy, czy też specyficznego poruszania się:

— Pan był, ale pana nie było — a może niezbyt charakterystycznego brzmienia nazwiska (Podkrulikiewicz), faktem jest, że ocena moja okazała się niewystarczająca.

Oburzony poniewczasie udałem się do gabinetu prof. by dać wyraz swemu oburzeniu, ale prof. Kóźwa odprawił mnie z kwitkiem na rok dwutysięczny z możliwością przedłużenia terminu. Zacząłem więc męczyć uczonego, by dopytał mnie z mojej wiedzy, która choć niepełna domagała się wyartykułowania, dzwoniłem do niego w nocy, zaskakiwałem w ubikacjach i nawet podczas rozdawania tytułów honoris causa w Berlinie, ale ciągle nie dochodziło do celu.

Raz na pięć lat prof. Kóźwa znajdywał dla mnie 5 minut, po czym wyrzucał mnie za drzwi i zakazywał pokazywać mu się na oczy. Proceder ten trwał przez 4 dziesięciolecia, ostatnie nasze spotkanie nastąpiło, gdy miałem lat 59, prof. Kóźwa bez mała 60 więcej. To było nasze ostatnie 5 minut. To było moje pięć minut. Na pytanie:

— Jak się pan dzisiaj czuje? — odpowiedziałem:

— Nienajgorzej — a prof. nabazgrolił mnie coś w indeksie, zadzwonił po karetkę, upadł i umarł wypychając mnie za drzwi. Wyszedłem z duszą na ramieniu

Drżącymi ręcamy otworzyłem zmurszały kajecik i odczytałem wyrok. Wynik brzmiał: dostateczny. Dostateczny z plusem. Odetchnąłem z ulgą. Kamień spadł z serca. Dusza wróciła na swoje miejsce. Teraz z czystym sumieniem mogłem pójść w Życie. Świat stał przede mną OTWOREM.


JOHANN VREEN, Historye z życia wziente (LastSpring EDITION 1999)

V2 by johannvreen

ps. siusiam śliweczki

czwartek, 29 grudnia 2011

Vreen — live, Sfinks, 27 grudnia 2012


(fot. Anna Szczodrowska)(i jedno Vreen rzecz jasna)

Odcinek specjalny.
Ponieważ każde takie wydarzenie wiąże się z niezwykłymi okolicznościami, mi nie pozostaje nic innego, jak tylko podziękować Wam: Gosiu, Marzeno, Grzechu, Wojcie, Johny i Endriusie, za obecność i bytność, atmosferę i nastrój, dobry humor i słowo oraz inne wyrazy. Dodatkowe podziękowania należą się Karolowi, a specjalne osobom, które nam kibicowały.
Do całokształtu dołączamy kabanosy, frytki, kebaby, piasek, piwo, morze, wiatr, dworzec, wędrówki, rozmówki, "śpiewa pan tak pięknie, jak w programie 2 polskiego radia" oraz ten głos z następnego dnia, moją podwójnie rozwiniętą tkankę mieśniową (następnym razem Ty dźwigasz futerał Wojt). Zatem cytując: "dzięki za koncert oraz nocne penetracje". Ave, Moi Drodzy.

ps. Kochani, właśnie doliczyłem się na rachunku tych cyferek przed przecinkiem, więc sorczak, ale kaska zostaje u mnie.

środa, 28 grudnia 2011

KONTAKT



Pewnego dnia, kiedy robiłem to co robiłem, w momencie najwyższego skupienia dotarła do mnie zmaterializowana samoświadomość, coś jakby granik czystej inteligencji.

Nie wiem skąd powziąłem to, zresztą słuszne, podejrzenie, ale zapewne to coś sprawiło, iż byłem świadkiem minimalnego kontaktu.

Premedytowany intencją udałem się do rządu federalnego podzielić się swoimi nowinami, ale nie dano mi wiary i urzędniczka filantropka z flegmą rzekąc:

— Mater semper certa est — dała mi protekcyjny kwit aprowizacyjny z pozwoleniem na dalsze koczowanie na planecie naszej.

Niezrażony tym niepowodzeniem postanowiłem kontynuować dotychczasowe (tymczasowe rzecz jasna) doświadczenia. W tym celu w kuluarach mojego pokoju utworzyłem ciąg klimatyzacyjny z zalutowaną przyciesią, która ostentacyjnie chroniła mnie od oczu niepowołanych.

Na niewielkiej ławie szwedzkiej rozłożyłem Magazyn Dyscyplin Ścisłych gdzie w dziale Niwy Kosmonautycznej znajdowała się kolorowa rycina wzoru menueta, który mógł stanowić klucz do zagadki nonsensu.

Po kilku niezbędnych czynnościach, zaledwie po kilku minutach, w momencie najwyższego skupienia odczułem demarche o niespotykanej dotąd sile. Zemglony padłem na ziemię, uderzył mnie stos neutronów, poszła mi pompa ciśnieniowa, poczułem się jak brijler, którego kształt geometryczny ulega gwałtownym przemianom, wszedłem (a raczej zostałem wciągnięty) w lumeniczny strumień, tak że formuła równoważności przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Moje rozłożyste biodra już ocierały się o transporter, który stanowił duennę przejścia między dwoma światami, kiedy nagły trzask przerwał obiecującą transmisję.

W strefę oddziaływania weszła obca postać, moja zakwefiona macierz, która imputując brutalny padół okrzykiem:

— Obiad!!! — przerwała tę obiecującą filharmonię in effigie.

Zajadając śledzia z ziemniakami doszedłem do wniosku że moja hipoteza Absolutu jest słuszna: wiedząc iż tożsamość zawiera się w ciele, uznałem że do duszy można dojść jedynie przez rzeczy z jakimi człowiek miał do czynienia.

Taka metodologia postępowania musi była strategią istoty, jakowegoś Walanda, który jedynie w ten sposób mógł dotrzeć do sfrustrowanych mieszkańców Ziemi.

Zanim ponownie wyszedłem na miasto by zasięgnąć języka, odczułem potrzebę dekapitacji wymiennika cieplnego. Nieco zbyt pospiesznie przygotowałem dynamomaszynę, czego później żałowałem, bo permanencja nie dostarczyła wymaganych bodźców i zbyt niski poziom planktonu nie doprowadził do transmisji, moment najwyższego skupienia był zbyt krótki o intensywności bliskiej wariantu zerowego. Kiedy jeszcze dodamy kontestującego poczmistrza anonsującego "Brzusiec" — czasopismo medyczne prenumerowane przez moją macierz; w takich warunkach do kontaktu rzecz jasna dojść nie mogło.

Minęło kilka dni. W swoich wędrówkach wywiadowczych odwiedziłem kombinat garmażeryjny, kooperatyw remontowy i awangardę odzieżową, ale ogólna korupcja i helikopteryzacja społeczeństwa stanowiła barierę nie do przebycia.

Rozrzedzenie wagonów informacji nie pozwoliło na zawiązanie jakiejkolwiek nici porozumienia. Wszelkie dyskusje, szczególnie z młodymi osobnikami płci przeciwnej kończyły się wstydliwym ruchem ramion ewentualnie biciem po buzi.

Niestety. Klasa robotnicza pomimo postępującej laicyzacji i zamiany konsumpcji samogonu na wodę destylowaną, nie potrafiła ulec inkantacji i milcząca aenigma rysowała się w czynniku kontaktującym jak i kontaktowanym. Wstydliwość metody elektrolitycznej doprowadzała ludzi na skraj rozpaczy i dopiero w przyszłym stuleciu magiczna kiwa będzie w stanie wydzielić chromosom płci i spowodować, że cielesny wyjec w matematycznej optymizacji spowinowaci się z naszymi codziennymi praktykami.

Ale nie wybiegajmy za bardzo naprzód. Życie społeczeństw zachodnich, które nie ulegały infiltracji ale rozmaitym korozjom i malwersacjom, przebiegało w nieco innym wymiarze, kto wie czy lepszym, czy gorszym. Tego nie wie nikt. Interystyka; dziedzina zajmująca się badaniem wpływu zjawisk kosmologicznych na reakcję sód metalicznych, nie określała tego jednoznacznie.

Znowu minęło kilka dni. Pobity niepowodzeniami zastawiałem się, czy powinienem kontynuować tę niepewną znajomość. Znajomy stangret podpowiedział mi bym podczas kolejnej próby kontaktu włączył tranzystor, by repelent sfermentował parlament, a być może wtedy industrial pomoże dotrzeć mi do transportera.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że miligramy bitów użyte podczas tej transakcji spowodują moją postępującą ślepotę (w niektórych przypadkach ludziom na dłoniach wyrastały włosy) i nieodwracalne zmiany w mózgu.

Do tego wielkiego przedsięwzięcia zaprzątnąłem jeszcze pagaj, który w momencie najwyższego skupienia nabrzmiał tak, że nie mogłem go utrzymać w dłoni.

Urządzenie, niefortunnie zwane "klejnotem rycerza rozbójnika" rozbudziło we mnie energię zdolną do natychmiastowego połączenie. Jak szalony akcelerator i oczyma duszy zobaczyłem życie przodków zamknięte w przedmiotach. Siła tej wizji nieomal rozsadziła mi czaszkę. Duenna rozchyliła swą postać i ukazał się maleńki tarok, który przemawiał swą nieskończoną Istotą. W ułamku sekundy zrozumiałem człowieczą żałość swojego położenia. Nigdy nie usłyszymy Głosu. Ciśnienie występujące w momencie najwyższego skupienia = momencie kontaktu, zagłusza naszą zdolność do odbierania informacji z zewnątrz!! Cóż za ironia stworzyciela! Wypełniamy się jak bańka po brzegi, i chwila kontaktu, będąca naszym wypróżnieniem, jest bezpowrotnie stracona — rozstajemy się bez tchu zalewając Istotę Absolutu naszym wewnętrznym wyparciem. Wiem, że zabrzmi to trywialnie, ale prawda jest trywialna: rozkosz nie pozwala nam na dojście do prawdy. Obce życie zaklęte w nieodgadnionej osobowości jest niedostępne naszemu poznaniu.

W jednej chwili odkryłem sens, straciłem go, a wraz z nim ostateczną możliwość połączenia się z Nim. W momencie najwyższego skupienia upadłem na ziemię i uderzyłem głową o krawędź wanny tracąc przy tym świadomość.

Minęło kilka lat. Coraz bardziej popadam w zgorzknienie i z coraz większą zapamiętałością szarpię się z instrumentami badawczymi. Jak czytelnik domyśla się — bez skutku.

Ze swej strony wiem, że na świecie prowadzone są utajnione doświadczenia, nawet przez młode dziewczęta. Za pośrednictwem poczty usiłowałem z młodymi naukowcami nawiązać kontakt listowny a w rezultacie osobowy, który pozwoliłby na wymianę stanu badań, ale moje usiłowania spełzły na niczym. Coraz bardziej zamykam się w sobie i tęsknię, tęsknię do tej zaprzepaszczonej idei, tego Głosu z zewnątrz, którego krótka obecność nie jest w stanie być zastąpiona całym szczęściem tego świata. Jakiego świata? — pytam rozpaczliwie, ale nikt nie jest w stanie udzielić mi odpowiedzi. Wiem, że gdzieś tam istnieje To, którego człowiek w swej ograniczoności nie może zrozumieć.

Od czasu do czasu, choć już straciłem nadzieję, rozkładam Magazyn Dyscyplin Ścisłych i wpatruję się w pogodne oblicze szwedzkiej divy. Jak już wspominałem, duża ilość doświadczeń prowadzi do nieodwracalnych uszkodzeń wzroku, więc nie widzę zbyt wyraźnie. Gdzieś tam w głębi rozchyla się duenna, obraz mi się troi i przeczwarza, są nawet trzy lub cztery takie wyróżniające się ponętnym kolorem tęsknoty i szczęścia, wydaje mi się, że dostrzegam taroka, już obejmuje mnie swoim ciepłem, mówi do mnie, uśmiecham się, w momencie najwyższego skupienia, tracę przytomność, coś zalewa mi oczy, upadam, nie widzę nic, leżę bez tchu, temperatura mojego ciała spada, cknę się z odrętwienia kiedy zaczynam marznąć, podnoszę się z podłogi, obmywam twarz, wracam do pokoju, tego dużego, matka już umarła, siadam przy biurku, sięgam lewą ręką po magazyn, usiłuję dostrzec to co widziałem przedtem, ale tam nie ma już nic. Nic. Z kolorowej ryciny patrzy na mnie łagodnie dobrze wyposażona przez naturę szwedzka diva, a tam gdzie jeszcze parę minut temu była duenna (wiem, że ona tam jest, nikt mi nie zabierze tego wspomnienia) tkwi skrawek połyskującego w różanym kolorze materiału.

JOHANN VREEN, Historye z życia wziente (LastSpring EDITION 1999)



ps. święta 2011:
Where Eagles Dare (1968)
The American (2010)
Welcome to Collinwood (2002)
The Good German (2006)
NBA Finals 2011: Dallas Mavericks Vs Miami Heat Game 6
7 litrów piwa
4,5 h spacerów
wiosna tej zimy