czwartek, 31 października 2013

Wakacji dzień piąty/ósmy — supplement



Foto dnia (nocy) wskazane.
Event Horizon (1997) — i myśmy się skumali z chłopakami tydzień później, że to ten sam SF i jeden z lepszych poza klasykami.
Zaczynało się niewinnie:


Potem niby miało być zło (to uważam za pewien fake obrazu):


bo zło nie było jakoś przesadnie rozbudowane (podbudowane "merytorycznie", no, ale sam Sam Neil, jak wspominałem, ładniuni:


I uprzedzając nieco fakty.
French Connection II (1975).


Bo jego akcja dzieje się w całości TAM.


Gene Hackman przyjeżdża i się szwenda (to nie jest tak, że to jest zły film):


tylko nie ma tego napięcia, które towarzyszyło klasycznej jedynce. Niemniej, to wciąż stare dobre kino sensacyjno-kryminalne, z naciskiem na stare. I Arabowie noszą stare (bardzo stare) nakrycia głowy).

 
 

To TA plaża. Stamtąd Gene zaglądał, a  Fernando Rey go zobaczył i się przestraszył (lekko).


Nie mogłem przeoczyć Fernando Reya w znakomitym pochyle, tak jak nie ominąłem każdego "znanego" fragmentu miasta.

 
 

Niewątpliwie zabawnym elementem montażu (już drugim z kolei) (w pierwszym Gene ledwo co biegł w punkcie Z portu, by w następnych scenach znajdować się w punkcie portu, dajmy na to M) jest w ostatnich scenach, że jacht złego Fernando już właściwie wypłynął z portu:


by za chwilę okazało się, że jeszcze ma spory kawałek przed sobą. To znaczy oni montowali, żeby im się obrazki zgadzały fabularnie/widoczkowo, no ale wyszło, jak wyszło. No choćby klif widać.





wtorek, 29 października 2013

Wakacji dzień piąty.



niedziela, 6 października

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj znowu pada, ale tylko wieczorem, wciąż trwa lato, wcale nie mniejsze, chodzimy przez cały dzień, aż mnie bolą nogi, i nie czytamy na świeżym powietrzu, bo chodzimy.

Event Horizon (1997) — nieco horrorystyczne SF, ale biorąc pod uwagę rok powstania, to wnętrza, efekty specjalne i widoki robią wrażenie. Fabuła i jej wyjaśnienie bardzo błahe, ale film trzymał w napięciu i był porządnie zrobiony. Dodatkowo miłe było to, że Sam Neil miał do odegrania rolę negatywnego bohatera, co samo w sobie jest ciekawe. I miał świetną charakteryzację w końcowej części obrazu. Rzecz jasna końcówkę dokończyłem rano, bo była zbyt straszna, ale w pokoju dziennym rano jest idealnie ciemno, a ekran był ustawiony pod świetnym kątem.

Mimo tego strachu (nie ja) spało się dobrze, chociaż sny dziwaczne, ale przynajmniej kręgosłup znalazł swoje miejsce, a rano obudziło mnie dziewięć uderzeń dzwonów — pora wstawać. Wstaliśmy się, śniadaliśmy się, zebraliśmy się, kanapki, kawa i tam-tamy (to taka lokalna tradycja) zrobione, plan nakreślony — idziemy.


Nową trasą do dworca, następnie znakomitymi bulwarami pełnymi sklepów, OM całkiem całkiem (głównie ten lazur dresów), ale na mecz nie idziemy. Kamienica za kamienicą, coraz więcej "skośnych" ulic, zbliżeniowo z Lizboną, wzgórza, kościół na górze, słońce lato.


Zupełnie niechcący trafiamy na niedzielny pchli targ — cudownie. I cudownie zaliczone. Byliśmy blisko HP za 5E, ale wybralim 3 filiżaneczki za tę samą kwotę, chwila strachu i już jest.


Kościół Sacre-Coeur z zewnątrz słabiutki, ulice wciąż ładniunie. Wspinamy się. Całe miasto z góry. Zatoka z góry. Stadion z góry. Kościół Notre-Dame oszałamia złotymi mozaikami. Zdjęcie flagi. Czołg. Wracamy do dzielnicy portowej. 


Trafia się spare i trafia się tańszy likier porzeczkowy — fantastycznie. Słońce powoli się opuszcza, zostawiając nam żółte światło. 


Sklepy, wystawy, lila bluza w H&M'ie (za droga nawet ja, chyba, bym tyle nie wydał [30E]), mydła pachnące (4 x 2E), wracamy do domu znaną trasą. Coraz piękniejsze foto. Widoki z dworca. 


Chwila na kanapkę, cydr i likier. Potem obiad/kolacja z ryżem, kiełbaską i okrągłą białą rzepą w sosie spod laski/kiełbaski. W sam raz smacznie. Pogoda rysuje się dobrze, stateczki pływają. Jest statecznie. Ja może niedyskretny, ale internetu nie ma jak nie było.





poniedziałek, 28 października 2013

Wakacji dzień trzwarty



sobota, 5 października

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj pada, ale potem wraca/jeszcze trwa lato, chociaż mniejsze, i nigdzie nie chodzimy przez cały dzień, bo mieliśmy tego nie robić, ale za to czytamy na świeżym powietrzu.

No i jak zaczęło lać, to trzeba było dwukrotnie zwiększyć głośność w tv, bo w jadalni na coś, co jest przezroczystym pleksidachem padał deszcz, i to tak głośno, że żeby usłyszeć grzmoty, to trza było otworzyć okno. Taki loft.

Czerwone wino leci, i orzeszki, i speculos w ciasteczkach, a my — po napisaniu akapitów mieliśmy tyle szczęścia, że oglądaliśmy ichni odcinek master-chefa, a to były emocje rzecz jasna.

Rano, po odratowaniu kręgosłupa (za miękkie wyro) lektura oraz tym razem muzyka, śniadanie i nie wybieramy się nigdzie. No dobra, po internet do archiwum, ale tam go nie mają, i się rozwlekają dwa razy po tym francusku. Obejściem ulicy zawracamy i miast do DIA trafiamy na SIMPLE, gdzie jest niezły wypas serowy oraz likier z czarnych porzeczek (nie kupujemy, co się odwlecze). I krewetki.

Zachodzimy do domu na lunch, telefon oczywiście nic nie wyjaśnia (w komentarzu potem możemy napisać, że prócz tego, że wszystko było ok, to internet też działał wtedy kiedy była ładna pogoda i gdzieś z Tuluzy nie padało po drodze, kiedy w międzyczasie zbyt wiele osób nie korzystało z tego łącza i kiedy stało się z kompem tylko w jednym jedynym rogu, ale poza tym bez problemów), no to skoro i tak mieliśmy czytać, to idziemy pod żyrafy, a tam
proszę państwa miasto daje pół godziny za free! Akurat tyle, na ile nam starcza baterii, zatem wszystko jest na temat, wiemy, że mecz jutro, robić nie trzeba, a sklepik też się znajdzie.

Dokończyłem lekturę, Michael uratował Salander
wiem, bo widziałem szwedzki film, teraz czekam na zamerykanizowaną wersję z Bondem. Magazyn książki, a potem zabieram się za następną. Na kolację krewetki, białe wino, jeszcze więcej słodyczy, które mamy, a nawet lody miętowe. Będzie się działo!

A, no i cydr, wiele cydru. W sklepie aż mieni się w oczach.

A no tak, w parku było jeszcze ciepławo, była impreza rodzinno-dziecięca, były występy, rodzimi ultrasi (całkiem dorośli) mieli flagi, palili racę i śpiewali z zespołem (bardzo niemłodzi). Młodzież pije malutko, ale pali ogromniaste blanty (dorośli również) i wcale się z tym nie kryje. Zapach kadzidła (z jałowcem) był wszędzie.

A no i we Frischu jest ten dwudniowy festiwal muzyki retro, nawet trafiliśmy na próbę zespołu (też bardzo niemłodzi) oraz jarmark staroci, ponadto w parku widzieliśmy dwie pary młode, jedna niebiała, druga arabska (nowość) i pan młody wcale nie był za młody. Taki temat dzisiaj.
(prawe, lewe, jeść) (a foto dnia, bo tam nawet góry widać, ale jeszcze nie wiem jakie, za to teraz wiem, że Rodan. TEN Rodan)

 
 



piątek, 25 października 2013

Wakacji dzień trzeci



piątek, 4 października

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca wciąż odkrywamy, że gdzieś jeszcze trwa lato, chociaż mniejsze, i chodzimy przez cały dzień, choć mieliśmy tego nie robić, oraz oglądamy impresjonistów, chociaż tego też nie mieliśmy.

Wreszcie wstaję jak człowiek, o 8:40. Czytam o strasznym blondynie. Wstajesz i jemy śniadaniowe grzanki na takim wypasie, że ho ho. Że wspomnę łosoś i musztarda.

Nowy dzień — nowy zapach. Po mocnym Jean-Paulu ładniejszy Hugo Boss. Na początek program krótki: zwiedzamy Palais de Longchamp i park zgromadzony w jego okolicy. Jest tam Funny Zoo, które wcale nie jest funny, a bardzo smutne, ach gdyby zostawić taki przeżytek jak w Paryżu, to było by miejsce do zapamiętania. Musee d'Historie Naturelle ma insekty, ale odrobaczanie potrwa do 8 października, więc jesteśmy ustawieni. Cóż było robić — trzeba było obejrzeć tych cholernych malarzów. Bilet łączony, bo w tym drugim mieście też będziemy. (2 x 11E, potem będzie zniżka 2E). Zdjęć nie wolno.

Jak zwykle trafił nam się pełny zestaw ("no wszyscy, po prostu wszyscy"), prócz d'Orsaya i innych muzeów europejskich trochę z h'Ameryki oraz kolekcji prywatnych. Mniam.

Le Grand Atelier du Midi
Guillaumin, La pointe de la Baumette
Marquet
Soutine i jego krzywe obrazki
okropny Matisse, ale raz wyjątkowo zaskoczył Paysage corse
Picasso jak zwykle wydziwił x 2
Camoin, Village au bord de la mer
van Gogh, Champ de ble, rue sur Arles, la Salle de bal a Arles
Bacon, etude de paysage van Gogh
Gaugin
Cezanne, le Golfe de Marseille
Monet, rue de Vintimille, rue de Borgighera
Renoir, Paysage pres de Menton
cudowny Signac, Femmes au puits
równie świetnie kropkujący Henri Edmond-Cross, le Retour du pecheur, Cypres a Cagnes, Cote provencale, la Barque bleue
Picabia, Saint Tropez
Maillol, Dans les Pyrenees
Manguin, Les Oliviers a Cavaliere, Deux figures sur la plage, l Boigneuse (a la Malczewski), Jeanne a l'ombrelle
Friesz, Laciotat
Bonnard, Marine, Baisneurs
Vallotton, Femmes portart des corbeilles a Marseille

TOP:

6. van Gogh, la Meridienne


5. Signac, Port de Marseille


4. Lauge, le Relais


3. van Rysselbergme, l'Heure embrasel


2. Maillol, Paysage des Pyrenees


1. Vallotton, Les Alyscamps, soleil matin


Jako że czas jeszcze był, albumy drogie, a wystawa stała (choć zdaje się dla Ciebie atrakcyjniejsza) nieobecna, poszliśmy na spacer jeszcze. W dół Boulevard (jak niektórzy mówią: belwederem) Longchamp. Znowu niespodziewanie obejrzeliśmy kościół Eglise des Reformes (jego, tego kościoła potem z daleka widać), gdzie byli polscy bohaterowie (np. Popiełuszko, hola). Ludzie palą zioło w kawiarniach, piją piwo na ulicach jak u nas, że więcej szczochów niż gdziekolwiek — no mogę porównać tylko z Portugalią. A ten pan Antoine z góry pyta, czy u nas są jakieś miasta czy tylko wioski. No, ale u nas przynajmniej jest net.

Palais des Arts obeszliśmy cały kwartał budynków (Rue trois Mages), ale było co oglądać: sklep z winylami, sklep z komiksami i figurkami (pyszności), zaliczony jeden sklep dyskontowy (zapewne znakomite piwo 8%). Raz pomyliłem drogę na La Canebiere byśmy zeszli Gambetta, zgodnie z trasą Dugommier do St. Charlesa (od tego jest słowo: garować). Z wysokich punktów widokowych miasto wygląda naprawdę pięknie (chyba jeszcze raz przejrzę Reno i jego nieśmiertelność 22), w związku z dzielnicami mało białymi mam przekonanie o bliskości z ciepłem Lizbony.

To jeszcze źródłosłów "chcesz w glacę?" = "dostać kulkę", a oczywiście chodzi o sprzedaż lodów. I kradzież portfeli.

Pewnie, że trochę strach, ale ulice ładne, a odległości krótkie, więc z ten sposób trafiamy do domu, znajdujemy DIA (yei!), jemy obiad, rozmawiamy z Antoine (no nie ja rzecz jasna), pijemy cydr (ten więcej procentowy), potem wino (jeszcze więcej procentowe), mamy wieczór i wakacje. A tutaj będą burze, a my mamy mieć 25 stopni, czyli najwięcej w całej Francji — możecie nas pocałować w.
(no a takie foto dnia, ha) (u góry, bo niżej nasz loft)

 
 





czwartek, 24 października 2013

Wakacji dzień drugi



czwartek, 3 października

(foto dnia jest nieadekwatne, no ale co tam) (reszta z kolejnością chodzenia — a i tak musiałem się nawybierać)

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca wciąż odkrywamy, że gdzieś jeszcze trwa lato i chodzimy przez cały dzień, choć mieliśmy tego nie robić.

Śpi się tutaj mrocznie, bo nie ma okien. I dlatego śpi się za długo, nawet jak na taką zarwaną noc (od 22 do 10:30). Śniadanie lekkie, poranny widok kuchni przezadowalający. A kuchnia jest z półwyspem (bo nie wyspą) i indukcyjna. Grzeje. Ładnie. Garderoba, te sprawy.

A poszliśmy sobie do portu. Przez przypadek obejrzeliśmy wielką katedrę. Potem kawałek portu i muzeum z zewnątrz. Być może nasza dzielnica jest "popularna", ale nie ma co narzekać. Wokół lasu masztów i starych fortów dwie nowoczesne budowle, które robią znakomite wrażenie architektoniczne. Może będzie Miro?

Obchodzimy "typowy" basen portowy, orientujemy się w cenach statków, które dzisiaj nie pływają (ze względu na warunki pogodowe), jest wczesna pora (16), więc wciąż mamy czas. Na górę w okolicę kolejnego fortu oraz pałacu — widoki wspaniałe. A potem już powolnym leszczem, ulicami, w kierunku stacji metra. Marsylski lidl, już u nas w pobliżu, nie oferował wielkiej przestrzeni, co do wielości produktów to nie wiemy (nie mieli bagietek), ale mieli cydr. Zatem chleb tostowy i już lecim do domu na kolację z makaronem. Słodki cydr bardzo dobrze, potem się okaże jak z tym brutalnym. Rano net jeszcze działał, a teraz już nie, więc nie będzie ZDJĘCIA DNIA. Piwo, orzeszki, Steig, płyta wyczyszczona, ale mam wrażenie, że potrzebny nam lepszy sprzęt, bo smugi zostają.

 
 
 
 
 
 
 
 



środa, 23 października 2013

Wakacji dzień pierwszy




środa, 2 października

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że gdzieś jeszcze trwa lato, a jeszcze gdzieś jest już 12 i można pić — niepraaawdaaa.

Sprawdziliśmy, że duży bagaż waży ciut za wiele. Odłożyliśmy do mniejszego. Sprawdzają jak potencjalnych terrorystów, co za bzdura. Ale lotnisko choć małe, przyjemne. To tak między 7 a 10. Start ok, lądowanie też ok. Jesteśmy na obcym terenie o 12:10, wcześniej niż planowali, a przecież dzisiaj nam się nie spieszy!

Tymczasem okazało się, że oni mają tutaj ciepło! I to jak — wakacje. Tymczasem stuknęło półtora roku, to jest całkiem niewiele jak się policzy.

Jedziemy tańszą opcją: za 4,80E x 2 autobus na dworzec w V, stamtąd pociągiem, bardzo miłym, do Marsylii. Już widać morze, i brzeg. Być może z tym wiaduktem z Quantum. 13:50 w centrum, łapiemy się za karnet 10-przejazdowy na metro (13E), bo pojedynczy przejazd 1,5E, a mogą korzystać dwie osoby. Jedziemy metrem, potem piechotą na plażę. Wciąż ciepło, ale z biegiem czasu coraz bardziej wieje. Może to nie jest woda do kąpieli, ale jeszcze cieplejsza niż ta u nas.

Docieramy do mieszkania na 18:00. Wszystko przyzwoicie, loft oszałamiający. Zmęczona kolacja, trochę przepakowań, internet jednak załapał, więc w ogóle jest dobrze, bagietka książka, wieczorny zjazd. Prysznic wygląda zjawiskowo, a w tv nie ma sportu. No szkoda braku tego kabla i filmów hd. No i jeszcze te duże zakupy w bardzo zimnym C zrobiliśmy za prawie 50E. Powinno nam na długo starczyć. No może prócz alkoholu.