środa, 30 listopada 2011

żont


czwartek, 24 listopada
Konia (drugiego) z rzędem (ten zostaje ten sam) temu, kto pamięta.

piątek, 25 listopada
Mieliśmy grać z JZTZ w tym nieszczęsnym klubie, ale się odwołali. No to my się też będziemy odwoływać.
Zatem padło na kosza. I dobrze. Byłem niezniszczalny. Że powiedzmy jakieś 14/30, 7 zb., 6 as., 4 straty, 2 przechwyty, cały mecz na nogach i bez specjalnego wysiłku. No ok, nie męczyłem się też za bardzo. Po prostu jestem niezwyciężony.
***
Harry Potter and Deathly Hallows I (2010). Dla przypomnienia. No wciąż to nie jest film.
***
Haaaa!
We czwartek okazało się, że 7,5 giga HP to nie jest druga część filmu tylko gra!
Więc konia (i rząd) dostaję ja.
Będę miał dwa.

wtorek, 29 listopada 2011

maaasa sprzętu



wtorek, 22 listopada
Najpierw chata. Zapakowałem maaasę sprzętu. Potem się zabrałem. I pojechałem. Tradycyjnie nastraszyłem Johnego cichym najściem. Fun. Zacząłem rozstawiać to i owo. Johny rozstawił się perkusyjnie. Nadszedł Przem. O dziwo, wszyscy byli on time, a nawet wcześniej. Wbrew (a właściwie mieliśmy jakieś założenia?) założeniom, najpierw sobie pograliśmy ciut. Bo dawno (dawno?) nie graliśmy. Było miło, przypomnieliśmy sobie, co mamy nagrać, i nawet przypomnieliśmy sobie "call the river" — czy jakoś tak podobnie będzie się to nazywało. Johny wymyślił nowy fragment perkusji, więc ustaliliśmy, że będzie dobrze.
No skoro tak, to zaczęliśmy nagrywać perkusję klasyczną techniką czteromikrofonową. Na pierwszy ogień "black hole", bo to łatwe. Poszło znakomicie za pierwszym podejściem.
Następnie "country". Nagraliśmy dwa razy, choć pierwszy też może być git. I na koniec "call the river" — no tu może nie osiągnęliśmy pełnego sukcesu, ale od czego służy technika "kopiuj/wklej".
Wieczorkiem jeszcze musiałem skrobnąć wstydliwe 3 akapity, skoro słowo się rzekło, i to by było na tyle.

środa, 23 listopada
Konia z rzędem temu, kto pamięta.
No, to było se poprzednie wpisy podzielić.

poniedziałek, 28 listopada 2011

neutral bomb



poniedziałek, 21 listopada

— moje dzieci siedzą w kuchni i się wyzywają: ale ty jesteś gruby, i masz wielką dupę, jak mama
— znaczy, nie znają się jeszcze
— dziękuję Mateusz
***
Poniedziałek klasyczny, taki jaki mógłby się zdarzyć przez ostatnie dwa lata. Transfer na morenę autobusem, wysiadka na kerfurze, przemarsz przez sklep, zakupy: zestaw 10 bułek za tanie pieniądze, paczka szemranych drobiowych kabanosów za tanie pieniądze, jakiś żółty ser, następnie — w zależności od tego, czy Endriu pije, czy nie pije — piwo (warka strong) albo sok pomarańczowy hortexu, no ja nie mam wyboru — ja nie choruję, czasem jeszcze paluszki, czipsy albo baton, tym razem bez ekstrawagancji. Następnie trenujemy, a nie, najpierw jemy, ja zjadam dwie bułki i 3 kabacośtam i jestem obżarty, Endriu zasuwa z sokiem i drożdżówkami (albo kanapkami, jeżeli cokolwiek takiego sobie przygotuje). Tym razem trenowanie (na sucho, czyli bez pogłosów na wokal, bez kompresora na wokal = nie wiadomo, jakie warunki sprzętowe będą w klubie, więc lepiej przygotować się na najgorsze) poszło nam tak sobie (Endriu trochę chory wciąż), ale spoko, damy radę. Przynajmniej mamy nowy dżołk i sobie beczymy (takie coś między "beeee" a "meee") między i w trakcie utworów — ciekawe czy komuś to przyjdzie do głowy powtórzyć na występie.
***
Neutral Bomb.
1. Numer jest ciut odmienny od naszych dotychczasowych lo-fi-rockowo-folkowych podrygiwań.
2. Ma melodię.
3. A skoro ma melodię, to ta odmienność sprawia, że pierwej słucha się tej melodii, a potem trochę reszty.
4. Reszta jest akuratnie muzycznie dopasowana (noo, te smyczki) (gitara też robi swoje).
5. Nagrane i podane jest również adekwatnie do zawartości.

6. Udało mi się tak porozmieszczać elementy, które kładą nacisk na rytmikę (bez
wchodzenia w szczegóły) z zaakcentowaniem melodii na pierwszym miejscu
7. A poza tym to Wojt, więc mi się podoba.

piątek, 25 listopada 2011

Okuribito (2008)



sobota, 19 listopada
Nie ma to jak sobie poprawić humor — pójść na zakupy! W sobotę to wyszło trochę przypadkowo, bo na początek zaprowadziliśmy rower do naprawy na kartuską. Znakomity biznesman. W każdym razie "robiło się z nim interes", jak "za dawnych czasów" — ja nic nie wiedziałem, on coś wiedział, ale wcale nie chciał mnie naciągać na kasę, tylko skrupulatnie wszystko wyliczył, doradził i wyjdzie na cacy. Następna sobota będzie git — przyjemnie się rozmawiało — dostanę nowe, wzmocnione, kółko. Aktualna ósemeczka już nie na wiele by mi się zdała.
I tylko tak przypadkiem do lumpeksu, niejako po drodze, a ja, jak wchodzę, to rzeczy się do mnie uśmiechają, ba chyba po prostu nawet na mnie czekają, mimo że jest późno i wszystko co najlepsze jest wykupione.
Pół dnia na dworze. Nieźle.
***

Okuribito (2008). Takie do płaczu.

niedziela, 20 listopada
No a w niedzielę to już byliśmy na prawdziwie outletowych zakupach. Skoro jedne buty mi się pobrudziły, więc uznałem, że pora na następne, zatem są (+ oczywiście kolor, kolor!). A przy okazji, w ramach resentymentu (bo już kiedyś takie miałem, tylko sznurowane), trafiłem na jedne heavy duty, rzecz jasna dziewczyńskie, rzecz jasna ze skóry, rzecz jasna na fantastycznej grubej słoninie. I oczywiście obie pary były ostatnie, tanie, i na mnie pasujące w sam raz. No i to kurteczkocoś, gdzie podszewka idzie jako drugi zestaw ubraniowy. No i jeszcze violet płaszczyk.
Pół dnia na dworze. Nieźle. Mgła.
***
Le Passager de la pluie (1969). Niby nie do snu, ale ja już snąłem po całym dniu. Uwaga:
o 21:40 już się zwinąłem. Niesłychane.

czwartek, 24 listopada 2011

Vreen, 17 listopada, Kafe Delfin



czwartek, 17 listopada
Kafe Delfin. Zdjęć pewnie nie będzie. Noale. Nie w tym rzecz. Pojechaliśmy na Morenę pod szkołę. Tam już był Johny. Tylko dlatego tak szybko, że powiedziałem mu jaką świetną trasą miał jechać. Najpóźniej przybył ten, który miał najbliżej. Załadunek sprzętu nr 1. Potem do dziuplexu. Załadunek sprzętu nr 2. Potem do Oliwy. Byliśmy wcześnie (17:30), więc nie ładowaliśmy się na ludzi, tylko zostało w samochodzie. Było zimno. My do baru. Nasza trójka: zraz, schabowy, stek, wszystko z kapustą zasmażaną. Potem nadszedł Endriu i zjadł pierogi ruskie. Tyle w barze, pora coś ustawiać. Ja właściwie kręciłem się bez celu, Endriu hałasował z Johnym, Gośka ustawiała projektor. Wojtowi wyostrzył się dowcip:
— Gdzie jesteś?
— A to dzisiaj?
Ostatecznie nadążyła Marzena i nasz zespół był w komplecie. The Twins nie zagrali, bo chorzy. U nas chorzy byli Endriu (ładnie smarkał) i Johny (który nie wyglądał). Ja czułem się dobrze, choć i tak dobrze nie wyszło. Ogólnie to był najlepszy najgorszy występ, jaki można sobie wyobrazić. Dwie mega wpadki, kilka drobniejszych, a i tak dzięki wyrozumiałości publiczności i dzięki Endriusowi wszystko jakoś przeszło.
Paradoksalnie — nawet ćwiczyłem teksty przed tym występem, a i tak udało mi się to kompletnie pomieszać/zapomnieć. Niemniej — wyszło sympatycznie. Mniej profesjonalnie niż w Papryce, ale bardziej kameralnie i miło. Acha, no i Endriu tego dnia wspiął się na wyżyny genialnej konferansjerki. Wszystko to ładnie zagrało. Dodatkowo dobry humor i opowieści Maćka. Zwózka sprzętu i wszystko cacy. Pyszczku prawdziwie poczuła się niemal jako członek zespołu.

piątek, 18 listopada
Mówił Jerzy, że nie powinienem podawać statystyk. A co tam, ja się nie boję. Jestem/byłem niezniszczalny. 12/40, 6 przechwytów i tyleż strat, 4 zb, 7 as. I jakby tego nie określić — świetnie mi się grało. Było nas 4/4, składy wyrównane, duuuuża nieskuteczność, ale tylko jeden wybity palec. Pełen sukces.
***
Day the Earth Stood Still (1951). Słabe to dlatego, że ani śmieszne, ani poważne, takie nie wiadomo co.

wtorek, 22 listopada 2011

Wojna domowa (1965-1966)


Marquez-Pacquiao III, to nie było coś, dla czego warto było zarywać noc. No ja nie zarywałem. I dobrze.

Bo co to za bitka, która nie kończy się w ten sposób.

Angtonio Margarito — Miguel Cotto I zapadło w pamięć z zupełnie innych powodów.

I choć może waga zdarzeń nie taka, i choć Pacquiao potem "pogodził" tę dwójkę, to jednak na coś tam warto czekać. Co mi się najbardziej podoba? Te zdjęcia. I to że Margarito wygląda jak gwiazda rocka. A co. W końcu grunt to dobrze wyglądać.

No bo, czyż to nie był dowód, że walka dwóch typów, którzy urwali się z meksykańsko-filipińskiej wioski, nie była jednak tym czymś, czym powinna być?

Co zatem wydarzy się 3 grudnia? Jak się zakończy ten pojedynek? Czy proces leczenia niechęci do dzieci i kompleksu Heroda będzie równie szczęśliwy jak ten, który wyzwala z kompleksu koła i obsesji zbrodni? Jak zakończy się ten dramat psychologiczny w dzielnicy San Miguel? Jak zakończy swój żywot — ogarnięta lękiem — rodzina z Ayacucho? W mojej głowie krążą myśli, jak bąbelki w wodzie sodowej. Kim był ten facet w szpitalu? Dlaczego próbował zabić Nordberga... i na czyje zlecenie? Czy Ludwig mnie okłamał? Nie miałem żadnego dowodu, ale z jakiegoś powodu, nie ufałem mu do końca. A jeżeli nie on, to kto? i gdzie ja do cholery jestem?

piątek, 18 listopada 2011

a czasem mie chu...nka



poniedziałek, 14 listopada
Robię.
Łosoś.
Ćwiartki z kurczaka.
Ziemniaczki, co im się wypadło. Dwa razy.
Five Minutes of Heaven (2009). Dokończenie.
La Belle personne (2008).

wtorek, 15 listopada
Dzień bez próby. Coś trzeba było zrobić.
To porobiłem nowe płyty, może się przydadzą.
Robię.
Seksolatki (1971).

środa, 16 listopada
Robię.
Byłem sobie na zakupach. Wracam dzielnią po wieczorze, nawet nie chciało mi się zachodzić do parku, byłem w 3 sklepach, więc mini spacer, muzyka na uszach. Jest fajnie, ładnie pachnę, jestem dobrze ubrany, jest git, jest nieźle.
Boca a Boca (1995). Javier Bardem.

środa, 16 listopada 2011

suuuw, suuuw

piątek, 11 listopada
Niepodległościowy rajd rowerowy Sopot-Orunia via Niedźwiednik. Czarno-niebiesko-zielony. Maaasaakraaa. Czy ktoś miał piosenkę o zielonym szlaku?
***
Między 21 a 3 — olimpiada: Caylus, pociągi, kości, mojito, cuba libre. Dwa ostatnie dużo za dużo.
Nie robię.

sobota, 12 listopada
Pobudka o 8. Endriu chory — biedaczysko, nie ma po co jechać. Na łyżwy się nie udało. No to udały się rogale w P&P oraz inne rarytasy. Nowa/stara dłuższa trasa spacerowa, pogoda znakomita, ścieżka bardzo udana, nowe okolice, nowe widoki. I wszystko w pobliżu. Szuwary, szuwary.
***
Robię. Nietypowa drzemka późnym popołudniem.
***
Poprzedniawszo tak zrobiłem, że w "where is jerry" są wszystkie nieodpowiednie brzydkie wyrazy oznaczające moc. Jest postępująca gradacja w samo satysfakcji, jak i zauważalna w jakości. Jest coraz bardziej tak jak powinno być. Stylistycznie właściwie. Takie małe osiągnięcie. Johnemu zrobiłem taką perkusję (nie usuwając żadnego uderzenia), jakby się wydawało, że nigdy w życiu takiej nie zagrał. Jest pysznie.
***
Pożegnanie z Dixitem. My dzisiaj o herbatce. Ciasto marchewkowe pyszne. Pierwsze straty w dżungli. Na trzeźwo nawet ligretto idzie inaczej. Wszystko znakomicie. Wcześnie spać (23:30). No, po takiej nocy!

niedziela, 13 listopada
Więc żeby narobić smaka, a przy okazji zdążyć nacieszyć się pustułką, na początek oddawam "sport song" w wersji rockowej. Nic tam nie ma oprócz amerykańskiego bibelociku, ale jest poprawnie i wah-wah.
***
Na łyżwy się udało.
No i policzę sobie, że to czwarty raz w moim życiu. Więc jestem gość. Jadę i robię suuuw, suuuw. Mam, że tak się wyrażę posuwisty krok. Więc sunę i mam frajdę i relaks jednocześnie. Mniam!
***
Zwiedzanie.
http://ibedeker.pl/spacery/ibedekerowy-spacer-szlakiem-gdanskich-zabytkow-techniki/#axzz1driNVgPf
***
Wielkość dań w sfinksie pozostała już tylko legendą.
Robię.
***
Štěstí (2005).

wtorek, 15 listopada 2011

WHERE IS JERRY — 10.11.2011, XX LO


fot. Gosia Wawro

czwartek, 10 listopada

Rogala. Pół. XX LO. Boston Celtics. Endriu zaśpiewał "wściekłość & gniew". W końcu — jak w oryginale. Jak zwykle znakomici. Co do ostatnich dwóch numerów ("mogłaś", "zwrotki") Johny powiedział mi tyle ciepłych słów, ile przez ostatnie dziesięć lat. A może się robi po prostu stary. Niemniej — w samochodzie, jeszcze przed masterem już brzmi nieźle. Na puszczaniu latawców raczej się nie znam. Ale jak się słucha wstydu nie ma. Do czegoś jednak się doszło. No i perkusja ładnie.
Outsourced (2006).
Robię.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Brigadoon (1954)



niedziela, 6 listopada

Robię.
Pół dnia minęło. Wino. Strój wyszykowany. Pomarańczowe szelki git. I trzeba było się zbierać. Od 16 do 23:30, ale nie było najgorzej. Transfer. Problemy licealistów. Hałas, który mógł zabić. Przem, jakiego nie było. Syryjczyk. Stacja Deluxe. Stare i nowe twarze. Łomot i dym. To był koncert WHERE IS JERRY. Spontanicznie.
Z soboty jeszcze: Suddenly, Last Summer (1959). Doktor Cukrowicz, czyli Montgomery Clift oraz Elizabeth Taylor. Szału nie było.

poniedziałek, 7 listopada
Brigadoon (1954). To w ramach najgorszego musicalu, jaki można było obejrzeć. A mimo to. Piosenki. Technicolor. Wrzos, wrzos, wrzos. No i Gene Kelly.
Robię.
***
Z cyklu, jak wciąż docenić tajemniczość w kobiecie:
— Zaraz ci coś pokażę.
— Zdaje się, że wiele już widziałem.

wtorek, 8 listopada
Dzień próby. Żubr. Nowy w stadzie. Mocne. Całkiem na wypasie.
Nie robię.

środa, 9 listopada
Main Street (2010). Colin Firth, Patricia Clarkson, Ellen Burstyn i tyle co można powiedzieć.
Robię.

środa, 9 listopada 2011

Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides (2011)



piątek, 4 listopada
Dialog z obcinką:
— wychodzę dzisiaj o 12
— nieźle sobie radzisz, skoro pół dnia przesiadujesz z telefonem na korytarzu, w dodatku wychodzisz wcześniej
— wiesz, jak będę tu już 10 lat, też będę tylko pracować
***
Po tym jak postanowiłem zmierzyć swój piszczel z oldschoolową ławką na sali gimnastycznej mecz nie mógł wyglądać tak samo jak w zeszłym tygodniu. Niemniej: 12/24, 10 as. ale też 10 strat, może ze 4 zb. Asysty były łatwe, bo wystarczyło podawać Adamowi, a on wszystko wrzucał. Poz zmianie stron (i ubytku Adama), już nie było tak lekko, nawet nie wiem, kto "wygrał". Kilka spektakularnych akcji, łącznie z ratowaniem piłki z boku. A oprócz tego byłem jak niezatapialna armada.
***
Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides (2011). Uwzględniając, że myli mi się dwójka z trójką, to czwórka nie będzie mi się mylić, bo nic w niej nie ma oprócz Deppa i coraz gorzej (moim zdaniem) wyglądającej Penelope. Ok, kostiumy. I syreny. Tyle że syreny mają niedociągnięcia. Albo raczej za dużo zaciągnięć. I nawet ich włosy układają się w ten sposób co nie trzeba.
***
Dziwnie jest chodzić spać na trzeźwo, zwłaszcza w piątek, ale do 3 udało mi się nieźle wydzierać numer, jest prawie gotowy. Chyba wyszło nieźle.

sobota, 5 listopada
Pobudka, śniadanie, kawa i już wizytacja o 11. Sobota z matką. Tradycji stało się zadość. Grunt, że pogoda dopisała. "Dlaczego zawsze jak idziemy na spacer, to wygląda on tak: przejdź albo zgiń?". No nie wiem, ale inaczej byłoby chyba nudno. Trzy ha na dworze całkiem całkiem. Kolory. Że jesień.
***
Hævnen (2010). Czy przy tym filmie można płakać dwa razy? Tak. Raz jak się ogląda, drugi raz z radości, jak już lecą napisy. Oprócz tego wcale nie jest taki najgorszy.


wtorek, 8 listopada 2011

Schizopolis (1996)



poniedziałek, 31 października
Organizm najwyraźniej był zmęczony. Poszedłem spać po 21. Ale za to pobudka o 1:30. Brawo. Tak trzymać.
***
No to porobiłem. To są 23 fragmenty, więc coś się z tego skleci. Oprócz moich folkowych wciórności, które wrzucałem, mamy kilka bardzo porządnych rzeczy. Mich świetnie sobie radził na basie, Wojt miał zacięcie do solówek, Paweł ochotę do gry i rytmy — no brawo kowboje! Co mnie zaskoczyło, że jest kilka instrumentali, w których gitary robią pajączki jak w post-rocku. Na zakończenie przestaliśmy owijać w bawełnę i nagraliśmy 3 stoner-rockowe killery, z czego jeden właściwie można uznać za gotowy. Do tego kilka piosenek Micha (z czego przyznam, że jedną wolę w wersji walczyka). Jest też kilka naszych wspólnych kompozycji, które nawet mają (ho ho) 3 motywy — tu, klasyczny już, "W dół me konie!". Do tego dorzuciłbym ze dwa proste numery na umpa umpa, które od biedy mogę podciągnąć do Old Canes'owego folku.
***
O 4:40 postanowiłem jednak się zdrzemnąć. Wtedy już do pracy grzecznie. W związku ze świątecznym okresem prawie laba. I przyjemnie. I zdjęcie piękne. I piosenki. I co ja w ogóle robiłem wieczorem? Po takim weekendzie rzeczywiście przydał mi się odpoczynek.
***
Ponieważ ostatnio nawet filmy robią gorsze (patrz Allen), to "Schizopolis" (1996) to było naprawdę coś. Ba, nawet się śmiałem.

wtorek, 1 listopada
Zaskakująco, że wstałem o 8. I to po pełnych 10 godzinach snu. No chyba, że coś pomyliłem. Ponieważ wczoraj, miast robić porządne zakupy cukrowe bawiłem się w zakupy serowe, to nie będzie dzisiaj przelewania wina. Ach, no trzeba się wybrać w środku dnia. Na szczęście mamy butelkę po ice tea. Moscatel wygląda jakby się w niej urodził.
***
Ba, to były strasznie przyjemne rodzinne święta na cmentarzu. Był nastrój, był alkohol, tylko pizzy brakowało. No, być może pizza byłaby nie na miejscu. Ale. Orunia, szewc, ciocia Ewa. Wszystko jak trzeba.
***
Dixit. Jak zwykle miłe spotkanie.

środa, 2 listopada
I z tego przejazdu po taśmę dwustronną zrobiła się prawdziwa wyprawa przez duże W. Oprócz tego "Lampa" i "LnŚ".
***
"Made" (2001). Może nie było tak odświeżające jak ostatni obraz. Ale coś drgnęło ogólnie.

czwartek, 3 listopada
Niezwyczajny (nowość!) transfer Orunia via Wrzeszcz z bambetlami. Udało się. Wszyscy żyją.
***
Zespół koncertowy zjawił się w komplecie — było mi jak zwykle bardzo miło. Miłe też były próby samodzielne, jakich dokonywali dziewczę i chłopcy zanim rześmy zaczęli. Miło też było usłyszeć dźwięki koncertowe w różnych zestawach. Osobiście (inni nie muszą podzielać mojego zdania) uważam, że w zestawie ograniczony do podstaw to również się broni — bo to dobre numery są :P
***
Nowy sposób na dobry sen: pójść później spać, porobić (się zrobiło coś). "A ty coś ostatnio wydziwiasz z tymi herbatkami wieczorem!".

piątek, 4 listopada 2011

Umpagalore 2



niedziela, 30 października

Pan Zamek. O tym można tutaj:
http://www.astra28.eu/lapalice.html

A my tutaj:

W dół me konie! by johannvreen

czwartek, 3 listopada 2011

W dół me konie!


sobota, 29 października

Przez dwa tygodnie, w tym popowrotowym rozgardiaszu emocjonalnym nie robiłem nic. Tak, wyszło na to, że w pracy też i teraz mam za swoje. Mocne postanowienie poprawy. Trzeba się wziąć za siebie. Spoko, w końcu i tak wstaję wcześnie (no chyba, że jest piątek, kiedy kładę się późno), to mogę podciągnąć miksy od zaraz. Czyli powolutku wracam. Co prawda dzisiaj wyjeżdżam, ale i tak wracam. Dobra, trochę oszukuję, ale dobrze brzmi. Warto mieć przygotowanych parę mocnych kwestii. W końcu ktoś musi być asem w tej talii. Zatem otwieram dziadkową torbę. Ruinująca życie niepewność: wziąć Daddy O' czy Electro-Harmonics? Telefon do przyjaciela. Tego mi trzeba. Electro-Harmonics. Więc ty nie bierz tego 2,5 kg ziemniaków. Życie. On delikatnie gładzi mego wrzosa. Dwa kable jack-kanon. No bo drugi może nie działać. Proste. Dwa kable jack-jack. Dwa mini kable jack-jack. Dwa kable kanon-kanon. MXLy. Karta. Zasilacz. Słuchawki. Przedłużka do słuchawek. Firewire. Komputer-laptop. Statywy. Jeżeli myślicie, że jedziemy na Piwak, to się grubo mylicie! 5 litrów wina jabłkowego. Aparat fotograficzny dla zarejestrowania rzeczywistości, której nie zarejestrujemy. Rajtuzy w ramach przygotowań na kurewski armageddon zimna. Tak, te w których mnie widziano skaczącego po pokoju. Gulasz. Kiełbasy. Nawet kominek bierzemy ze sobą. Oraz dobre nastroje. (I żebyś mi k... przestał w końcu marudzić, że rzucasz perkusję!). 11 to może nie jest specjalnie rano, ale jak się weekend zaczął o 18 w piątek, to człowiek przecież zasługuje na trochę odpoczynku. Ok, czyli bierzemy już tylko 4 litry wina jabłkowego. Auto-lux. Trochę wspomnień. Ciut nadzieji. Odrobinę dobrej zabawy. Kremy nawilżające. Dobrze nawilżające. Wpadamy na chwilę do pokoju: "ojej, nikogo nie ma!". Jaaasne. Chleb z serkiem. Gorące kubki. Kto wie, jak bardzo będą gorące. Podobno w ten weekend mają nawet odkręcić wodę. Może we czwórkę napiszemy nawet niejedną wersję pochwały ojczyma. To by było dopiero coś. Hej kowboju...

środa, 2 listopada 2011

Autolux — Transit Transit (2010)


czwartek, 27 października
Kolejny czarny? Przejażdżka, która kosztowała mnie ciepłe słowa pod adresem komunikacji miejskiej. Noale. Dziadkowa teczka. Wieczorny, podejrzanie zastygły w ciemności głos w słuchawce: słyszałem, że gdzieś razem jedziemy?
***
Z cyklu, jak być miłym dla kobiet:
— Hm, pyszny obiad ci wyszedł... zaskakująco.
***
"Kvinden Der Dromte Om En Mand" (2010). Nad wyraz mocne.
***
Wciąż i wciąż. Na okrągło. Nieustające końce i nieustające początki. Ileż można? Wychodzi na to, że wciąż i wciąż jeszcze.
Time trwania: 42:08. To jest jest jakieś 12 powtórzeń w dzień zwykły. Dużo więcej w dzień niezwykły. Od niedzieli to jest naprawdę wiele powtórek (problemy z cyferkami). Autolux - Transit Transit (2010). Spójrzmy jeszcze raz.
("Autolux — Transit Transit (2010) — za jedną piosenkę będącą esencją SY ("Census") i z nostalgii za poprzednią, lepszą, płytą").
Takie rzeczy się nie zdarzają. Podobnie jak idiotyczny jest sam fakt ustawienia playlisty w opcji: powtórz. Zwłaszcza, że to taki trochę fake. Gdzie najlepszy numer zespołu jest bezwstydną podróbką Sonic Youth zrobioną w nowoczesnym stylu, odpowiedniejszym dla naszych zindustrializowanych high-technologicznie czasów. Gdzie jest jeszcze kilka ballad zagranych w nieco ezoteryczny, odrobinkę niemęski, lekko neurotyczny sposób. Gdzie dodano klika przestrzennych dźwięków midi oraz imitacje zmasowanego brzmienia gitarowego opartego na umiejętnym skomponowaniu ciepłego brudu i niedrażniącego ziarna oraz 3 akordów. Ani krzty alternatywy. Przepiękny produkt. Nic, tylko siedzieć i się gapić.

Niemniej, za owo wycackane brzmienie i sposób gry perkusistki można dać się zabić.
Dodatkowy plusik za brak ograniczników na blachy i tradycyjny sposób trzymania pałeczki. I nie mówcie, że nie zaglądaliście, czy za tym werblem czegoś nie widać.

Czy Appleseed Cast mnie słyszy?

piątek, 28 października
Ponieważ już byłem oczytany w dotychczasowych notatkach, które w mniejszym lub większym stopniu powielały sformułowania, które sam wymyśliłem i podałem w przygotowanych opracowaniach, prawdziwą przyjemność sprawił mi Filip Szałasek swoją opinią. Zatem przyjemność za przyjemność — uczciwa wymiana. Dzięki, chopie!

http://fightsuzan.blogspot.com/2011/05/vreen-good-luck-ro-man-good-luck-witch.html
***
Jem, wychodzę, stoję. To wygląda trochę jak scena z opętania. Chyba dopiero teraz mógłbym zrozumieć ten film. Spodnie z dziurami na dupie. Polar z mrocznym kapturem. Ale piłka pod ramieniem. Czyli coś nie halo. Staję pod latarnią. Też źle. Z prawej ulica. Z lewej ulica. Tylko zimne żółte światła latarni wieńczą wianuszkiem jej krańce. Bezruch. Nie jest chłodno. Trochę jakby nie jest w ogóle. Czekam. "Headless Sky" trwa 04:05. I to jest CHWILA. Tutaj 4 minuty trwają wieczność. Trochę jak sen. Właściwie chciało by się w nim uczestniczyć, ale. Może kiedyś. Nie teraz. No przecież.
Z nieokreślonej sytuacji wyrywają mnie światła samochodu. Wsiadam.
***
Heh. Zaliczyłem tylko jeden cios z łokcia. Jakieś tam rozcięcie zagryzionej wargi wewnątrz. (Właściwie miałem uważać przed wyjazdem, ale zapomniałem, więc było na serio). Oprócz tego byłem jak niezatapialna armada. Wszystko wpadało. (ok, nie tylko mnie). Oprócz tego, że sporo rzeczy było paskudnie złych (złe decyzje, nieodpowiednie wyrazy, słaba technika, wypaczona taktyka), to niektóre zagrania wchodziły jak w masło. Rzut z dystansu? Proszę bardzo. Mijanie w biegu? Czemu nie. Wejścia pod kosz? A jakże. Skuteczność? Ba no masz. Ostatnia akcja meczu, kto trafi — ten wygrywa. Ha! Nie dogoni mnie nikt.