piątek, 10 kwietnia 2015

Odcinek bez prima aprilisu



1 kwietnia, środa

My drogi i Miłościwie Nam Panująca dostajemy prezenty.

Mam szczęście do muzyki. Teraz np. odkryłem klasyczny lo-fi indie garaż, który poraża młodością, świeżością, melodyką i fajnością. Też bym tak chciał!
Pill Friends — Blessed Suffering (2013)
mają odpowiednią dawkę lizryzmu i szalenstwa, tak jak kiedyś odkrywało się Japandroids, Modest Mouse, czy nic mi teraz nie przychodzi do głowy.
***
same rewelacje dzisiaj na dusty:
Japandroids — Celebration Rock (2012) $13.99
Ought — More Than Any Other Day (2014) $16.99
nie, ale se myślę, że lepiej nowe niż stare wysłuchane, dlatego nie Slint
***
no, dzisiaj pracowicie udany dzień, nie ma italiano, jest uzupełnianie
***
trawka pilnie rośnie, fioletowe kwiecie również, słońce wyszło w moim parku!
zakupy szybko udanie
próba w sam raz udanie
minięcie Ciotki i wieczorne czynności (?), nieee, słuchałem krążków, powrót króla musi jeszcze zaczekać


2 kwietnia, czwartek

Odcinek z szybkim makaronem

My drogi i Miłościwie Nam Panująca pod wrażeniem dzisiejszego słońca.

duży zbiornik moczu po piwie (wczorajszy zapach taty)
zapamiętale dowlekam przekserowaną książkę, wietrznie na spacerniaku, ale słonetrznie
Gortat w końcu dobrze, Harden 51 pkt.
***
taki się ze mnie fejsiarz zrobił z puszczaniem krótkich szybkich newsowych podniet
***
dzień za dniem, ale pewnie dlatego są łatwiejsze do zniesienia/przeczytania, że każdy jest jakby od nowa/odnowa, na kupie to bezład powtórzeń
***
wreszcie znalazłem linki, zasadzam się (BARDZO PILNIE) na zwieńczenie trylogii, wpis tłumaczki Llosy dość fabularny miast fachowy, nie mogłem słuchać muzyki, dziecko lubi powietrze

[1]

3 kwietnia, piątek

Odcinek z początkiem świąt

My drogi i Miłościwie Nam Panująca jakby w dzień nieco mniej pracujący.

Georges Perec — Życie instrukcja obsługi (1978)
bardzo ładne wydanie, boję się, że poniszczę trochę
kiedyś tam zajrzeć:
http://www.ha.art.pl
***
nie chciało mi się spacerniakiem i ledwo na ten 162, słonecznie, a ja w płaszczu, jak tu nie zapisywać, skoro dni potem uciekają
***
słyszałem jak Matthew Herbert poszedł w świnię
***
dostałem od życia dwie godziny, część z tego zużyłem na pospieszne zakupy świąteczne (choć świąt w tym roku nie będzie) — dwa kotlety rybne, widziałem dramaty młodych ludzi, dla których zabrakło wędzonej szynki itd.
światło było dzisiaj obłędne, wyświecało wszystko na przestrzał, słońce i temperatura bardziej marcowe (kiedyś to była pogoda na święta...), na tle jasnobłękitnego nieba chmury walczyły ze sobą kolorami, od gęsto śnieżnobiałego po rozproszoną szarą watę, z której ciągnęły ku dołowi pionowe strugi, jedne takie kłębowisko zdawało się nawet, że samolot celowo je okrąża, park już czeka ze swoimi pąkami, by wystrzelić, nie można było zmarnować takiej okazji, od biedy poprzez gałęzie dało się zobaczyć panoramę Gdańska
o ile w burych i jasnych brązach parku to wszystko było dopuszczalne, a nawet zjawiskowe, to Dolna w pełnym słońcu odsłania całą swą brzydotę, od chodników począwszy po fryzury lokalnych mieszkańców
zapach świąt się owszem unosi, towarowe wielkie torby z biedry, mężczyzna w granatowym błyszczącym (nie ortalion, ten inny, gruby materiał) granatowym dresie stojący na parapecie drugiego piętra i myjący okno
pominąwszy już te 1/3 budynków dzielnicy, których nie ma, zastąpionych przez wyzierające puste, ziemiste przestrzenie, zabite żaluzjami z blachy sklepy i sklepiki z zamurowanymi drzwiami oknami, które nie sprostały jarmarcznie wyglądającej z witryn konkurencji, ulokowanej w obsypujących się przedwojennych kamienicach, szarość w słońcu aż błyszczy tym szorstkim matem, a jednak życie tam trwa w tych obrzmiałych czy zbyt jaskrawo umalowanych twarzach, kombinezony i obuwie albo skrajnie nowoczesne albo nad wyraz niezobowiązujące, plejada
zasadniczo przecież nie potrzeba nic więcej, jak pójść do znanego sklepu przez tory, by kupić te same znane produkty, wystarczające do udanego spożycia, przynajmniej człowiek wie, co gdzie stoi i nic go nie razi zbytnim zbytkiem i frywolnością
i teraz, wszystko pięknie, ładnie, wzruszyłem się, łzy w oczach, zwłaszcza że oglądam to oczami wyobraźni i wspomnień zza okien autobusu, za dnia, w pełnym oświetleniu, a nie przemykając się mniejszym lub większym zmrokiem
mają tam takie instytucje, siedliska hazardu, tak samo gęsto rozmieszczone jak lombardy, czyli przynajmniej po dwa, które za czarnym szkłem kryją w sobie jakieś kuszące jestestwa, znaczy się automaty
dotarło do mnie, że po raz pierwszy (drugi i kolejny), to ja nie bywałem tam (w dawnych czasach) z kolegami z podstawówki, lecz z wujkiem, który po pracy (zamiast pracy?) w ramach takiej czy innej opieki spędzał czas na Oruni zamiast w domu na Zaspie
historię o kinie Kosmos i filmach w I i II klasie podstawówki mam przerobioną - seanse o 16, kiedy pani ze świetlicy z wielkim oporem puszczała 5-10 minut wcześniej (wujka musiała cholera brać z tymi moimi małymi nóżkami, najpierw całe pół Dworcowej, potem zakręt między domem kultury a nieistniejącą strażą pożarną, a następnie cała długość małego parku, wreszcie po starych schodach, już obok kina)
zatem tym razem nie słynna Adria, gdzie od wejścia, patrząc na przestrzał przez siwą zawiesinę papierosowego dymu nie można było dostrzec przeciwległego kontuaru, a jedynie domyśleć się jego obecności, przycienione okolice rozświetlone przyżółconymi niegdyś białymi obrusami, podejrzewam, że szare firanki osiągnęły taką gęstość, że łatwiej byłoby je złamać niż zwinąć
a zatem: domy gry
nie bilard, bo to rozrywka dla nowobogackich nuworyszów, ale flippery oraz pierwsze gry elektroniczne, prawdziwe szafy nie grające (takie to jedynie w ośrodku wczasowym na Kaszubach), ale do grania
nieduże okienko wycięte w ściance działowej z dykty, gdzie rozmieniano banknoty na stosik monet
ja naiwne dziecko, nie wiedziałem skąd się brały flaszki, ale przecież przyjemniej się grało przy piwku, bo to nie była rozrywka dla dzieci, młodzieży może tak, dzieciaki mogły okupować jedną czy dwie maszyny, na reszcie grała dorosła część społeczeństwa
i tak schodziły godziny, monety i flaszki, kobiet nie było, hazard to męska sprawa, bo to hazard, prawda? a dzień był codzienny, nie twierdzę, że automaty (tak to się zwało) było codziennie, ale codziennie było coś, ci mężczyźni nie lubili wracać do domu, po drodze z pracy było tyle atrakcji, ba to nawet nie chodziło o atrakcje, to był styl bycia, życie spędzało się w różnych miejscach, niekoniecznie w domu, co na to kobiety/żony/matki? pewnie odetchnęły wraz z rozwojem telewizji kablowej, przynajmniej widzą ile schodzi, a i zakupy w dyskoncie taniej
zatem, bywaliśmy tam, we fliperach, a tym bardziej na automatach, jak i w każdej innej grze zręcznościowej nie byłem orłem (cóż za rozczarowanie dla wujka), co zabawne, w przeciwieństwie do innych, wydawałoby się masywnych kamienic, ta buda, zaraz przy ulicy, wciąż stoi, obecnie przyjmuje złom, obok niej, pod kładką dla pieszych, na wysokości na skrętu Małomiejską pobudowały się inne ustrojstwa, kiedyś kwiaciarnia, teraz pizzeria, w głębi za placem (parkingiem?), na którym przez kilka zim kupowało się choinkę, stanęli w nowszym ciągu domków świadkowie Jehowi, trzecią stronę placu zamykała kamienica z muru pruskiego (nieistniejąca), mam ją na zdjęciu nawet
parędziesiąt metrów wcześniej przy tej samej ulicy, Jedności Robotniczej (chuja tam jakiegoś Wojciecha, spierdalać mi z tym do tej wiochy pod Pruszczem), obok znacznie większej od niego kamienicy, stał dom, którego front przypominał dworek szlachecki, czyli miał zróżnicowaną formę dachu, a przede wszystkim niezabudowany ganek oraz obszerne półkoliste schody, niezwykła rzecz, niegdysiejsza knajpa w środku była dwupiętrowa, albo raczej miała parter (z barkiem) oraz piwnicę, schodziło się do czeluści, a jednak wydawało się, że było tam jaśniej niż w "Adrii"
dzisiaj nie będę cofać się dalej, gdzie czekają kolejne atrakcje, sklepiki, których wnętrza były "w drewnie"; ruszam do przodu, na tzw. punkt
punkt, to skrzyżowanie Jedności Robotniczej z Sandomierską, nikt nie wspominał, że tam schodzi Małomiejska (w gruncie rzeczy Podmiejska), tylko, że to skrzyżowanie Jedności Robotniczej z Sandomierską właśnie, podobnież to były niegdyś Chmielniki, niemniej punkt to punkt, więc się spotykało na punkcie (takie miejsce rozchodu, albo za tory na Przy Torze, albo w stronę Gdańska, do pracy (Samopomoc Chłopska), albo do góry, na Górną, albo do domu, więc to musiał być punkt
zatem, na punkcie, w miejscu obecnej wiaty autobusowej (czy ten cud nowoczesności można nazwać wiatą?) znajdował się szalet miejski, drewniany, z podmurówką, czy jak to się tam zwie, od czasu do czasu odmalowywany zieloną olejną, owszem, cuchnęło, bo musiało cuchnąć, ale, a nawet wielkie ALE, w centrum (czyli w punkcie) był ośrodek użyteczności publicznej, nikt nie musiał sikać pod murami, pod kasztanami na wale kanału Raduni
bowiem, i tutaj powolutku docieram do mojej myśli, przy takim powolnym trybie życia, który znamionuje zachowania ludności basenu Morza Śródziemnego, takie potrzeby istnieją, i należy je gdzieś załatwiać, co więcej, ten szalet był darmowy! część męska miała kapitalne rozwiązanie techniczne, w kwadratowym pomieszczeniu, jakieś metr dwadzieścia od podłoża ściany były murowane (czyli podmurówka była wyższa he he), otynkowane i pomalowane bardzo grubo olejną, wzdłuż ścian biegły wybetonowane półokrągłe, dość szerokie rowki, z ustalonymi odpowiednimi skosami, dzięki którym mocz spływający doń (do rowków, nie do skosów) po ścianach ściekał dalej do dwóch otworów w podłożu, brawo
żeby niedaleko chodzić, już na Sandomierskiej, po lewej stronie, idąc w stronę torów, nieco głębiej, nie przy samej ulicy, znajdowała się "posiadłość" na planie kwadratu, z pasem zieleni, który otaczał przeszklony domek, wyglądający trochę jak bungalow, to była zwyczajna pijalnia piwa, w środku kilka stolików i czerstwych krzeseł, wzdłuż 3 przeszklonych ścian (czwarta to lada i zaplecze) odpowiedni parapet dla zmęczonych łokci
za młody byłem, aby tam pijać, a jakimś trafem przecież bywałem tam, tak jak bywali tam stali bywalcy, porządni ludzie po pracy, którzy pod wieczór stawali się mniej porządni
inna pijalnia, "u nas", za torami, za warzywniakiem, to było niemal maleństwo (w porównaniu a tą), drewniana, w stylu warzywniaka, przypominała pojedyncze pomieszczenie jakiegoś schroniska górskiego, prócz miniaturowego pomieszczenia z ladą, na zewnątrz miała coś w rodzaju ganku, który nietypowo ciągnął się wzdłuż budynku, nie na froncie, drewniane dechy, drewniane słupy podtrzymujące daszek, między nimi płotek składający się z dłuższej i krótszej części (drugie wzdłuż to ściana, a krótkie to dwu schodkowe wejście na ganek), płotek był zwieńczony wąskim, ale wystarczająco szerokim parapetem, aby postawić na nim butelkę, tutaj piło się na świeżym powietrzu
podejrzewam, że panowie urządzali sobie tzw. PODy (powolne obchody dzielnicy), gdyż pewnie były to jeden z wielu miejsc spotkań, bo kiedyś to dzielnica żyła i to żyła na poważnie
miałem kilka razy takie wrażenie (niedawno nawet), czy to w komunikacji tramwajowej w kierunku na plażę, czy już na dzielnicy, że gdzieś tutaj u nas u części ludności (niestety tej gorzej wykształconej), istnieje jeszcze ten pęd ku dowolnym zgromadzeniom, spędzaniu czasu na świeżym powietrzu, szczególnie dotyczy to obrazków osób w poważnym wieku, niekoniecznie tych, którzy już w ogóle nie zmieniają bielizny, kiedy siedzą na krawężnikach (kto dzisiaj siedzi na krawężnikach?) albo na schodach (gdzie dzisiaj znaleźć porządne schody?) i po prostu spędzają letnie popołudnia po pracy, bez zatargów i natręctw, jak zwykli czynić ci, co piją wino w ciągu dnia do każdego z posiłków
bywa takie wrażenie, że im się nigdzie nie spieszy, jest słońce, jest pogoda, a biedna, więc chujowa straż miejska nie zajrzy tutaj przez najbliższy czas
zapewne w warunkach dzieciństwa człowiek był chroniony immunitetem jako dziecko oraz immunitetem wujka, a wtedy, jak i teraz, nie zadziałałaby korzystnie odmienność wyglądu i przekonań, zapewne człowiek z miasta nie mógłby przyjechać i napić się piwa w pijalni, bo to nie było miejsce dla niego, ponieważ miejscowi uważali, że to nie jest miejsce dla niego i już (naganne)
niemniej mam wrażenie, że tamte czasy miały w sobie coś ze wspólnotowości, oczywiście niesprawiedliwej, bo nie obejmowały niepijących kobiet, które jeszcze nie odchowały swoich pociech, a życie toczyło się bardziej grupowo, a mniej w mieszkaniach, w których wyrazem luksusu było posiadanie kolorowego telewizora, i właśnie dlatego należy pić na świeżym powietrzu
zatem chyba miałem szczęście, że urodziłem się dawniej, nie w bloku, i nie na sypialni, a na  dzielnicy



Brak komentarzy: