środa, 5 listopada 2014

Odcinek z osą!



14 września, niedziela

Odcinek z winem bezalkoholowym

My drogi i Miłościwie Nam Panująca dzień na wychodzeniu nawet.

Niby o 9, ale wciąż za późno.
Jajecznica z rozlewającym się żółtkiem, a potem nawet na piknik śniadaniowy. Więcej, ale bez rewelacji.
Buty trochę w stylu Rosy Klebb, ale muszą być. Wizyta w P&P jak zwykle kształcąca. I pokazali nam gdzie jest alkohol bez alkoholu.
Właściwie smakuje on jak sok, ale winny.
Na obiad pyszne spaghetti.
Wcześniej zaś udałem się na naszą upalną egzotyczną działkę, gdzie panuje ciepły mikroklimat i ostatnio opaliłem się więcej niż przez całe lato (kiedy unikałem słońca).
Kwietnik dokończony, liście i jabłka zebrane. Przyszłaś i przycięłaś krzaki. Sekator jak ta lala. Nauczyłem się strzyc lewą ręką i przyciąłem górny panel trawy oraz chwastowe konwalie. Rośnij rośnij. Potem jeszcze jedno podlewanie na wieczór. Już nie ma siat z korzonkami na ogrodzie!
***
Zmywanie, sofa back. Jednak nie da się na niej spać, mimo że zaciemnienie jest odpowiednie na rano (dwie noce wypróbowaliśmy). Będzie mały Kandisky na ścianę, a resztę się pomaluje na biało + zacierki w chmurki.
***
Zatem mogłem zasiąść pod wieczór do miksowania i choć sukcesów nie osiągnąłem, wpadłem w wir "pracy", z ataku głodu zjadłem dwie surówki, posunąłem się (na razie po omacku) i na koniec dokończyliśmy Audrey. Dla mnie dzień się skończył.


15 września, poniedziałek

Odcinek z noszeniem drewna do lasu

My drogi i Miłościwie Nam Panująca w trybie po-działkowym.

Jakoś przekręcałem się w czasie snu, z lekka niedospany.
Powłóczy, ale idę. "Mag" zakończony. Niezła powieść, o połowę za długa jak na dzisiejsze czasy, ale też 3 x bardziej "zakręcona" jak dzisiejsze. Fowlesowi zdarza się filozofować i przynudzać, ale jak na pierwszą powieść, to ładnie to wymyślił.
Aktualnie Jan Białostocki "Sztuka XV wieku. Od Parlerów do Dürera" (2011), ładnie, grubo, z obrazkami. Dzieła starszaków zachwycają wykonaniem.
***
Piękna pogoda z tego ranka, myślę sobie, że może na grzyby w sobotę, ale przecież malowanie, nie będę się wychylał.
***
Lalo Schifrin — Coogan's Bluff (1968-2012) — widziane, ciut pamiętane, ale Clint zawsze Clintem. I w kapeluszu. Teraz dopiero słyszę, co tutaj Lalo wyprawia. Cudnie.
***
Royal Blood — Royal Blood (2014) — duet z niby "brytyjskiej inwazji duetów". No ale co z tego, skoro wszystko white-stripes-owe. Slaves byli oryginalniejsi.
***
Jem ciasto z okazji 40-lecia. Rzadki przypadek.
***
To nie będzie wina porzeczkowego w Wojtem, zjadłem w domu spaghetti, przyciąłem kawałek trawnika, wyniosłem drewno do lasu.
Tak, przedziwne.
Podlewanie, szczypiorek do surówki (znowu wróciłaś do tyrania w kuchni). Jakże czysto (i zielono) bez siatek.
Ano, dziabła mnie osa w łydkę, dzisiaj swędzi i drażni.
***
Zasiadłem i dalej rzeźbię "gone". Wynik potyczki wciąż niepewny, zmierzenie się z solówkami i panorama wszystkiego = przerażające. I skończył nam się dzień na planowaniu.


16 września, wtorek

Odcinek z kubełkiem i śpioszkami

My drogi i Miłościwie Nam Panująca trochę w żalu, że śpioszki w końcu nam zabrali  i nie było zabaweczki/przyklejaczka

Przegląd/odsiew dusty via g-play (1,5 min). Skutecznie, właściwie, poglądowo.
***
Piero Umiliani — 5 Bambole Per La Luna D'Agosto (1969) — no, się znalazło, to z przebojami chill. Smaczne smaczne smaczne.
***
Potem się zaczęło, ale ja już wracałem "do domu".
Okazało się, że moja kostka nie wygląda tak zgrabnie, jak zazwyczaj. Fuj.
To ta osa.
I jeszcze nie dogadaliśmy się z punktem spotkania.
Ale XV wiek świetny.
***
Kubełek za mały (ale my po obiedzie), a potem spacer długi, jak w weekend.
Były śpioszki ładne, ale nam zabrali na kasie. Poza tym podstawowe i wielbłądy do domu. Już chłodno na wieczór, osiadłem i nie chciało mi się podlewać.
Wieczorna aplikacja, jutrzejsze pakowanie.
Wielość zadań się zagęszcza — dostępność terminów zmniejsza.
Czas goni, życie się kończy, do pracy, do pracy!


17 września, środa

Odcinek z szybkim okulistą

My drogi i Miłościwie Nam Panująca potknięci o szkła kontaktowe.

Marudziłem z rana, ale zdążyłem na tą szemraną, nieco wciśniętą wizytę.
Pani na szybko zrobiła lekką korekcję, następna za dwa lata.
Skoro tak, to zainwestowałem w siebie 292 zeta.
Ale szkieł kontaktowych nie chcieli dać na próbę.
Więc chyba na te 12 koszy do końca się obejdę.
Komunikacja słabo jeżdżą z rana (skończyłem 7:42, 7:47 byłem na przystanku, bus miał być 8:02 (ale strata czasu!), był 8:10, na pętli miałem czekać znowu 8 min, więc co za różnica, czy odrabiam 45 min czy godzinę — zrobiłem sobie relaks piechotą na dwa kulasy (lewy kłapie, prawy kuleje). Świetna pogoda z rana!
***
Simon & Garfunkel - Parsley, Sage, Rosemary and Thyme (1966) — wygląda na to, że do best of wyhaczono najlepsze i "najbardziej znane" piosenki. te znamy, reszty nie musimy. Choć jest miło się powzruszać. Rogue Wave!
***
Jerry Goldsmith — Seven Days In May (1964) — thriller polityczny Johna Frankenheimera — już wygląda zachęcająco. Oglądać? Ale muza świetnie klimatyczna. Werblowo-kotłowa.
***
Skoro to środa:
Queen — Made in Heaven (1995) — chyba bardziej trafne niż "Innuendo". Takie bez nadęcia, ot pop-rock przygotowany wg przepisu.
Alanis Morissette — Supposed Former Infatuation Junkie (1998) — już nie słucham tego jak szalona nastka.
Queen — Jazz (1978) — imponujące zwieńczenie hard-rockowego wizerunku. Podoba mi się bez żadnych ale.
Queen — News of the World (1977) — gdyby nie te dwa hity, byłby strawniejszy. Mają to masakrycznie skomasowane brzmienie (oba). Nigdy nie słuchałem, a mam sentyment po latach.
Wind Rose — Faded Sails (rok nieznany), wydawnictwo JMW Białystok, skład okładki  agencja "Medius". Słowem: szanty. Yyy.
The Rolling Stones — Bridges to Babylon (1997) — mam wrażenie, że już pisałem, że mi się podoba. Zatem czemu wywożę kasetę?
***
The Prize (1963). Mówią, widziałeś 007 — widziałeś je wszystkie. Mówią, widziałeś  film szpiegowski z lat 60. — widziałeś je wszystkie. No i Paul Newman biega po wnętrzach w technicolorze oraz jedzie z projekcją tylną w aucie. I to jest TAKIE EKSCYTUJĄCE.


Pędzę.
Będzie kredyt karta, będzie lokata (po ostatniej coś mi skapnęło).
Nie ma śpioszków, jest tanie piwo.
Jest słońce, jest lato, coraz więcej cienia o tej porze dnia na schodach (w porównaniu).
Wiem, gdzie będzie kradziony mostek.
Transfer łączony (czekać 16 minut!).
Tym razem na tapetę idą tygodniki "Piłka Nożna". Mały sentyment.
Czipsy pożarte.
Kasety tym razem mało wesołe.
Nocne szlajanie, soczewek omawianie, jajecznicy z grzybami smażenie.
A fototapeta jest bardzo.


Sekcja Specjalna:

 

John Barry — Born Free (1966)


czyli Elza z afrykańskiego buszu, ktoś mógł kiedyś widzieć
czyli ależ piosenka, ależ Matt Monroe
ależ symfonia
(W filmie nie ma żadnych tricków fotograficznych, zdjęcia są robione bez teleobiektywów, ale mimo wszystko nie czuje się tu autentyzmu. Reżyseria bowiem jest trochę nieporadna i niektóre sceny denerwująco ckliwe. Ale oczywiście lwy są tak wielką atrakcją, że gwarantują Elzie powodzenie. Film wchodzi na ekrany w polskiej wersji dialogowej, zręcznie wyreżyserowanej przez Romualda Drobaczyńskiego..." ["Ekran" 16/1969 z dn. 20 kwietnia 1969, za Andrzejem Androchowiczem])



Brak komentarzy: