30 września, wtorek
My drogi i Miłościwie Nam Panująca ponownie zaczekamy, tym razem wróci pani.
Ostatnie krótkie spodnie?
Wstawanie po ciemku (wszędzie wietrzymy)(nie wiem, czy to ma związek). Jest 14 stopni — hurra!
Tymczasem w podróż wziąłem skarb kibica przewodnik po mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Ciekawe to jednak wciąż. Zabawne: nadzieje wobec drużyny Franza.
***
Jerry Goldsmith — Congo (1995) — takie murzyńskie popierduchy ze sztampą filmową. Ale, nie powiem, dobrze się tego słucha, nie jest natrętne, jest krótkie, w sumie najbardziej przeszkadzają mi te zaśpiewy.
BMI Film Music Award. Złota Malina — najgorsza muzyka: 1996 — Congo (piosenka „(Feel the Spirit of Africa”). Taaaa.
***
Jerry Goldsmith — Leviathan (1989) — miało całkiem ciekawe momenty. Pewnie jeszcze do tego zajrzę. Jest wystarczająco klimatyczne.
***
Tymczasem początek Pave The Rocket — Taken In (1998) wciąż mnie zniewa. Swoim początkiem.
***
Papermoons — No Love (2013) — takie miękkie granie. Nawet na winylu. Bardzo konkretnie jak na duet. I nie garaż. Bardzo bardzo milusio. Takie Death Cab For Cutie, nooo, właśnie dlatego mi się podoba. Indie-srindie. Ależ hiciarskie riffy!
Papermoons — New Tales (2010) — też mi pasuje. To z kolei bardziej Rogue Wave.
***
Alan Silvestri — Mission: Impossible (Rejected Score) (1996) — znakomicie. Tematu Lalo nie można zepsuć, ale reszta w bardzo dobrym stylu nowego "Casino Royale". Świetnie mi pasuje do aktualnego drive'u.
***
She Bears — I Found Myself Asleep (2010) — numery ze składaków były lepsze, ale jeszcze dam im szansę. Intensywnie z gitarami i te chóralne wokale. No, rozwinęło się. Czasem jak Built to Spill, bywają również żywiołowo r'n'rollowi w glam/r'n'b-stylu.
***
Wydali też płytę w 2014 roku (She Bears — We Will Be Fossils), ale to już nie to. Rzecz jasna.
***
Slowride — C / S — takie mniej znane Foo Fighters. Śpiewają tak źle, jak Sonic Youth. Dobrze się tego słucha.
***
W parku krótko, już widzę jesień.
Dokończyłem przesiew drugiej szafki z gazetami. Tym razem trafiło na Leo Beenhakkera i jego odejście. Zabrałem płyty, FILM, i w ciepłą drogę. W przypływie energii i alkoholu wyniosłem chochoła do lasu. He-man.
***
Zapomniana (niemal) miesięcznica. Do snu.
My drogi i Miłościwie Nam Panująca ponownie zaczekamy, tym razem wróci pani.
Ostatnie krótkie spodnie?
Wstawanie po ciemku (wszędzie wietrzymy)(nie wiem, czy to ma związek). Jest 14 stopni — hurra!
Tymczasem w podróż wziąłem skarb kibica przewodnik po mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Ciekawe to jednak wciąż. Zabawne: nadzieje wobec drużyny Franza.
***
Jerry Goldsmith — Congo (1995) — takie murzyńskie popierduchy ze sztampą filmową. Ale, nie powiem, dobrze się tego słucha, nie jest natrętne, jest krótkie, w sumie najbardziej przeszkadzają mi te zaśpiewy.
BMI Film Music Award. Złota Malina — najgorsza muzyka: 1996 — Congo (piosenka „(Feel the Spirit of Africa”). Taaaa.
***
Jerry Goldsmith — Leviathan (1989) — miało całkiem ciekawe momenty. Pewnie jeszcze do tego zajrzę. Jest wystarczająco klimatyczne.
***
Tymczasem początek Pave The Rocket — Taken In (1998) wciąż mnie zniewa. Swoim początkiem.
***
Papermoons — No Love (2013) — takie miękkie granie. Nawet na winylu. Bardzo konkretnie jak na duet. I nie garaż. Bardzo bardzo milusio. Takie Death Cab For Cutie, nooo, właśnie dlatego mi się podoba. Indie-srindie. Ależ hiciarskie riffy!
Papermoons — New Tales (2010) — też mi pasuje. To z kolei bardziej Rogue Wave.
***
Alan Silvestri — Mission: Impossible (Rejected Score) (1996) — znakomicie. Tematu Lalo nie można zepsuć, ale reszta w bardzo dobrym stylu nowego "Casino Royale". Świetnie mi pasuje do aktualnego drive'u.
***
She Bears — I Found Myself Asleep (2010) — numery ze składaków były lepsze, ale jeszcze dam im szansę. Intensywnie z gitarami i te chóralne wokale. No, rozwinęło się. Czasem jak Built to Spill, bywają również żywiołowo r'n'rollowi w glam/r'n'b-stylu.
***
Wydali też płytę w 2014 roku (She Bears — We Will Be Fossils), ale to już nie to. Rzecz jasna.
***
Slowride — C / S — takie mniej znane Foo Fighters. Śpiewają tak źle, jak Sonic Youth. Dobrze się tego słucha.
***
W parku krótko, już widzę jesień.
Dokończyłem przesiew drugiej szafki z gazetami. Tym razem trafiło na Leo Beenhakkera i jego odejście. Zabrałem płyty, FILM, i w ciepłą drogę. W przypływie energii i alkoholu wyniosłem chochoła do lasu. He-man.
***
Zapomniana (niemal) miesięcznica. Do snu.
1 października, środa
Odcinek z zebraniem działkowców
My drogi i Miłościwie Nam Panująca się imieninujemy.
14 z rana, więc ponownie na krótkie spodnie.
***
John Williams/Lalo Schifrin — Diamond Head/Gone With The Wave (1963/1964) — taki wspólny zestaw. Co ciekawe, oba (osobno) na dusty. Z tym, że pierwsze za 0,99 a drugie za 59. Oczywiście tylko na pierwsze się zasadzam. Drugie jest zupełnie ok, ale bez tego szału.
***
Lalo Schifrin — Joe Kidd (1972) — prawdziwy western z Clintem. Czyli są jednak rzeczy Lalo, których nie znałem. "Sol Madrid" się kłania, że hej.
***
Settlefish — The Plural of the Choir (2005) — emoindiepodobne. Akurat na moje potrzeby. Bardzo fajna płyta. Trochę apple się tu znajdzie (drums, gitara), modestmouse'owe zakrzyki i zagrywki — super!
http://www.popmatters.com/review/settlefish-plural/
a to z kolei wczesne emo:
Settlefish — Dance A While, Upset — zrzynają wszystko jak trza. Słabiej zrealizowane. Ale emocje są. Trochę za dużo wrzasków. Wczesne Built to Spill również tu. I nie mam pojęcia, skąd znam niektóre numery. Ze składaków?
***
Ci z Ogarnej zrobili nas w bambuko, więc poszliśmy do masali. Ty miałaś zielone kurczaki, a ja krewetki. Wydawało się, że mało, ale takeśmy się opchali, że już nie było miejsca na deser.
Zatem do domu i jeszcze świętowanie z kolejnym odcinkiem.
Odcinek z zebraniem działkowców
My drogi i Miłościwie Nam Panująca się imieninujemy.
14 z rana, więc ponownie na krótkie spodnie.
***
John Williams/Lalo Schifrin — Diamond Head/Gone With The Wave (1963/1964) — taki wspólny zestaw. Co ciekawe, oba (osobno) na dusty. Z tym, że pierwsze za 0,99 a drugie za 59. Oczywiście tylko na pierwsze się zasadzam. Drugie jest zupełnie ok, ale bez tego szału.
***
Lalo Schifrin — Joe Kidd (1972) — prawdziwy western z Clintem. Czyli są jednak rzeczy Lalo, których nie znałem. "Sol Madrid" się kłania, że hej.
***
Settlefish — The Plural of the Choir (2005) — emoindiepodobne. Akurat na moje potrzeby. Bardzo fajna płyta. Trochę apple się tu znajdzie (drums, gitara), modestmouse'owe zakrzyki i zagrywki — super!
http://www.popmatters.com/review/settlefish-plural/
a to z kolei wczesne emo:
Settlefish — Dance A While, Upset — zrzynają wszystko jak trza. Słabiej zrealizowane. Ale emocje są. Trochę za dużo wrzasków. Wczesne Built to Spill również tu. I nie mam pojęcia, skąd znam niektóre numery. Ze składaków?
***
Ci z Ogarnej zrobili nas w bambuko, więc poszliśmy do masali. Ty miałaś zielone kurczaki, a ja krewetki. Wydawało się, że mało, ale takeśmy się opchali, że już nie było miejsca na deser.
Zatem do domu i jeszcze świętowanie z kolejnym odcinkiem.
2 października, czwartek
Odcinek z zebraniem działkowców 2
My drogi i Miłościwie Nam Panująca — jesteś działkowcem.
100. Camber — Anyway I’ve Been There (1999) — Sounds like later SDRE, but dangerously close to sounding like Incubus. C+
(tęże wokalizą zajeżdża właśnie tak mocno, ale brzmienie ma mięciutkie, i podoba mi się w zakresie do bardzo, duży poziom romana, jest i przebój!)
http://forivadell.blogspot.com/2012/12/camber-anyway-ive-been-there-1999.html
***
Nawet wróciłem kawałek piechtą do domu, bo piękne jesienne słońce było. Książka zrobiła się straszna.
Zatem nożyce i tnę.
Czasem trwa jest tak przepięknie gęsta, że zmęczona ręka już się nie przedziera. Ale efekty są widoczne, a róża chyba dała radę.
Relacjonujesz wydarzenia, ja pakuję 3 paczuszki (wreszcie!).
Kłopoty z wielkim drogocennym drzewem oraz habilitacją.
Za dużo wtyczek, szarpie kompa, ale wywaliłem trochę fuzzów i ogarnąłem gitary, zdaje się, że "I dont" zaczyna już jakoś brzmieć. Zrobiłem inny początek i, uff, renderowanie daje radę.
Do snu.
Odcinek z zebraniem działkowców 2
My drogi i Miłościwie Nam Panująca — jesteś działkowcem.
100. Camber — Anyway I’ve Been There (1999) — Sounds like later SDRE, but dangerously close to sounding like Incubus. C+
(tęże wokalizą zajeżdża właśnie tak mocno, ale brzmienie ma mięciutkie, i podoba mi się w zakresie do bardzo, duży poziom romana, jest i przebój!)
http://forivadell.blogspot.com/2012/12/camber-anyway-ive-been-there-1999.html
***
Nawet wróciłem kawałek piechtą do domu, bo piękne jesienne słońce było. Książka zrobiła się straszna.
Zatem nożyce i tnę.
Czasem trwa jest tak przepięknie gęsta, że zmęczona ręka już się nie przedziera. Ale efekty są widoczne, a róża chyba dała radę.
Relacjonujesz wydarzenia, ja pakuję 3 paczuszki (wreszcie!).
Kłopoty z wielkim drogocennym drzewem oraz habilitacją.
Za dużo wtyczek, szarpie kompa, ale wywaliłem trochę fuzzów i ogarnąłem gitary, zdaje się, że "I dont" zaczyna już jakoś brzmieć. Zrobiłem inny początek i, uff, renderowanie daje radę.
Do snu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz