piątek, 2 lipca
Najważniejsza w takich wyprawach jest zawsze stresująca logistyka. A zatem, mecz się zaczął planowo o 16, Brazylijczycy planowo strzelili bramę, a my planowo poszliśmy do domu. Do przerwy wynik bez zmian. Prysznic, obiad, nawet kawa, ale mecz był na tyle pasjonujący (chyba najlepszy na tych mistrzostwach), że nawet przez chwilę zapomniałem o planach podróży. Spodziewałem się nudy, 0-0 i jednego gola Brazylii, a tymczasem, ku mojej uciesze, Holandia wygrała 2-1 i to w dodatku bo ładnej grze i emocjonującym meczu. Od razu jechałem w lepszym humorze.
Przygotowywałem się, jakbym był własną matką: dowód — w kieszonce na zamek, klucze — zredukowane do dwóch, na smyczy i pod pazuchę, pieniądze — "weź synku 60 złotych, to będzie 10 piw, co wcale nie znaczy, że musisz wszystkie 10 wypić, a może ci jeszcze coś zostanie", telefon — żeby nie zgubić się z Jurkiem, bluza z długim rękawem — na noc, dwa batony — gdyby zabrakło energii. Jak najmniej towaru, by w razie ewentualności ponieść jak najmniej strat.
***
Zdążyłem na autobus 18:08, następnie na skm 18:30, na Zaspie wsiadł Jurek, dojechaliśmy do Gdyni, autobusy festiwalowe kursowały sprawnie, pobyliśmy chwilę na naturze, a potem na tę piechtę do wejścia głównego. Nie miałem pojęcia, że trzeba się tyle nadymać.
Około 20:30 byliśmy już szczęśliwie w środku, grali Szwedzi z Mando Diao, nic specjalnego, takie wszystko i nic, najbliższe porównanie to Kula Shaker. Scena, telebimy - bardzo ładnie. Obszar terenu, dostępność toalet, jedzenia i picia też bardzo ładnie. To, czym byłem nawet zachwycony, to brzmienie zespołu, zbliżone do tego, czego zdążyłem wysłuchać w ciągu dnia, miękkie, w stylu power-pop, coś czego nigdy nie uświadczyłem na polskich występach. Czyli jednak można pięknie nagłośnić zespół.
Około 21:15 poszliśmy na world stage obaczyć Psio Crew. Zasadniczo wiedziałem co to jest, ale momentami mnie zaskoczyli na plus, słabsze było to, że pod koniec epatowali ludycznymi numerami wyciętymi żywcem z Armii czy Piersi. Ale publice się podobało, w końcu prawdziwy kocioł pod sceną. Na brzmienie nie można było narzekać. Frontmen, oprócz aparycji miał wszystko, żeby prowadzić zespół. No i dodatkowy plus za stroje ludowe i odpowiednie rajtki.
***
Po browarze i na Massive Attack o 22. Imponująca oprawa świetlna plus znakomite modyfikowane obrazy na telebimach, muzycznie poprawnie (prawdziwy perkusista i gitarzysta). Był i murzyn i murzynka i zagrali nawet kilka rzeczy, które ja znałem. Zdaje się, że dla części publiczności był to klucz wieczoru, bo przed główną sceną, inaczej niż poprzednio był bardzo spory ciasny tłum. Ale z muzycznego punktu widzenia, to tylko forma, chyba wolałbym Depeche Mode, bo to jednak piosenki.
Potem po browary i jakoś po 23 na Klaxons do namiotu. Wypełnienie namiotu i okoliczności przez ludność sprawia większe wrażenie, ze względu na prawie zamkniętą formę. Ładny był też obrazek, jak spora ilość ludzi szła w kierunku namiotu, w tych ciemnościach wyglądali trochę jak zombie na tym rozległym polu. Jakoś wdarliśmy się do tego namiotu, choć nie było lekko. Ilość ludzi na tym zespole zadziwiająca, ale zabawa wyglądała na przednią, aczkolwiek jakość dźwięku i obrazu z telebimu pozostawiała wiele do życzenia. Trzy przeboje + pozostałe numery na jedno kopyto i cztery chwyty. Co prawda na pierwszym planie te dwa jednocześnie śpiewane wokale, ale chwilami ciążyło to ku latom 80 i po jakimś czasie nużyło. Basista podobny do nieogolonego Mata Dillona. Poszliśmy na kibel.
Jak wracaliśmy ok. 00:15 to koncert właśnie się skończył, więc szliśmy ostro pod prąd duuużej fali ludzi. Plan niemal się powiódł, nie byliśmy przy samej barierce, tylko niejako w drugim rzędzie. Potem Jurek dochrapał się miejsca przy barierce właśnie. A ja w trakcie koncertowej walki trzymałem się jego plecaka. Skakałem i darłem się jak dzieciar. Byłem cały mokry, a łydka prawa (którą się odbijałem) bolała mnie do poniedziałku). Ponieważ nie miałem oczekiwań, bawiłem się każdym numerem, który zaprezentowali. Zaskoczyli mnie "We can dance". Brakowało mi chyba jedynie "Major league". Już pomijając fakt, że jako fan słabo znam tytuły ich piosenek (oprócz oczywistości), o słowach nie wspominając. A były tam dzieciaki, które właśnie te słowa na pamięć. Nie wiem, jak było dalej, bo sięgałem wzrokiem jakieś kilka metrów wstecz, ale spodziewaliśmy się, że będzię raptem 100 osób na koncercie. Tymczasem ludzi było w pip, a my mocno zawyżaliśmy średnią wiekową. Zresztą nieważne jak inni, ja bawiłem się świetnie. Skład prezentował się tak samo, jak go widziałem na koncercie skądś tam, nigdy nie byli szczupli, więc nie było różnicy, Malkmus wygląda jak Malkmus (on nie przytył), nawet specjalnie nie fałszował, miał podobne zagrywki jak wtedy (gitara na plecach, ruchy, gesty). Było kilka hardo-core'wych numerów, gdzie dali poszaleć drugiemu perkusiście. Brzmienie ogólne w porządku (jak koncertowy Pavement), aczkolwiek (podobnie jak Klaxons) daleko było do dźwiękowej precyzji i słyszalności gitarowych detali. Ale do skakania i zabawy wystarczyło.
Skończyli o 2:35, potem szliśmy i szliśmy do wyjścia. Nie było problemów z autobusami czy tłokiem. O 3:43 skm do Gdańska, Jurek wysiadł na Żabiance. W Gdańsku o 4:10, nie chciało mi się czekać na pierwsze dzienne, więc poszedłem piechotką. W części wału nad kanałem potruchtałem troszkę (nie biegałem chyba od studiów), dzięki czemu byłem wcześniej, o 5:03. Oczywiście nocy już dawno nie było, jasną poświatę było już widać przed 3, zaś potem wystarczyło obserwować, jak promienie słoneczne oświetlają czubki drzew i wierzchołki budynków.
***
Niestety, na festiwalu nie było żadnego niezobowiązującego seksu z przygodnie spotkanymi osobami — prasa kłamie.
Najważniejsza w takich wyprawach jest zawsze stresująca logistyka. A zatem, mecz się zaczął planowo o 16, Brazylijczycy planowo strzelili bramę, a my planowo poszliśmy do domu. Do przerwy wynik bez zmian. Prysznic, obiad, nawet kawa, ale mecz był na tyle pasjonujący (chyba najlepszy na tych mistrzostwach), że nawet przez chwilę zapomniałem o planach podróży. Spodziewałem się nudy, 0-0 i jednego gola Brazylii, a tymczasem, ku mojej uciesze, Holandia wygrała 2-1 i to w dodatku bo ładnej grze i emocjonującym meczu. Od razu jechałem w lepszym humorze.
Przygotowywałem się, jakbym był własną matką: dowód — w kieszonce na zamek, klucze — zredukowane do dwóch, na smyczy i pod pazuchę, pieniądze — "weź synku 60 złotych, to będzie 10 piw, co wcale nie znaczy, że musisz wszystkie 10 wypić, a może ci jeszcze coś zostanie", telefon — żeby nie zgubić się z Jurkiem, bluza z długim rękawem — na noc, dwa batony — gdyby zabrakło energii. Jak najmniej towaru, by w razie ewentualności ponieść jak najmniej strat.
***
Zdążyłem na autobus 18:08, następnie na skm 18:30, na Zaspie wsiadł Jurek, dojechaliśmy do Gdyni, autobusy festiwalowe kursowały sprawnie, pobyliśmy chwilę na naturze, a potem na tę piechtę do wejścia głównego. Nie miałem pojęcia, że trzeba się tyle nadymać.
Około 20:30 byliśmy już szczęśliwie w środku, grali Szwedzi z Mando Diao, nic specjalnego, takie wszystko i nic, najbliższe porównanie to Kula Shaker. Scena, telebimy - bardzo ładnie. Obszar terenu, dostępność toalet, jedzenia i picia też bardzo ładnie. To, czym byłem nawet zachwycony, to brzmienie zespołu, zbliżone do tego, czego zdążyłem wysłuchać w ciągu dnia, miękkie, w stylu power-pop, coś czego nigdy nie uświadczyłem na polskich występach. Czyli jednak można pięknie nagłośnić zespół.
Około 21:15 poszliśmy na world stage obaczyć Psio Crew. Zasadniczo wiedziałem co to jest, ale momentami mnie zaskoczyli na plus, słabsze było to, że pod koniec epatowali ludycznymi numerami wyciętymi żywcem z Armii czy Piersi. Ale publice się podobało, w końcu prawdziwy kocioł pod sceną. Na brzmienie nie można było narzekać. Frontmen, oprócz aparycji miał wszystko, żeby prowadzić zespół. No i dodatkowy plus za stroje ludowe i odpowiednie rajtki.
***
Po browarze i na Massive Attack o 22. Imponująca oprawa świetlna plus znakomite modyfikowane obrazy na telebimach, muzycznie poprawnie (prawdziwy perkusista i gitarzysta). Był i murzyn i murzynka i zagrali nawet kilka rzeczy, które ja znałem. Zdaje się, że dla części publiczności był to klucz wieczoru, bo przed główną sceną, inaczej niż poprzednio był bardzo spory ciasny tłum. Ale z muzycznego punktu widzenia, to tylko forma, chyba wolałbym Depeche Mode, bo to jednak piosenki.
Potem po browary i jakoś po 23 na Klaxons do namiotu. Wypełnienie namiotu i okoliczności przez ludność sprawia większe wrażenie, ze względu na prawie zamkniętą formę. Ładny był też obrazek, jak spora ilość ludzi szła w kierunku namiotu, w tych ciemnościach wyglądali trochę jak zombie na tym rozległym polu. Jakoś wdarliśmy się do tego namiotu, choć nie było lekko. Ilość ludzi na tym zespole zadziwiająca, ale zabawa wyglądała na przednią, aczkolwiek jakość dźwięku i obrazu z telebimu pozostawiała wiele do życzenia. Trzy przeboje + pozostałe numery na jedno kopyto i cztery chwyty. Co prawda na pierwszym planie te dwa jednocześnie śpiewane wokale, ale chwilami ciążyło to ku latom 80 i po jakimś czasie nużyło. Basista podobny do nieogolonego Mata Dillona. Poszliśmy na kibel.
Jak wracaliśmy ok. 00:15 to koncert właśnie się skończył, więc szliśmy ostro pod prąd duuużej fali ludzi. Plan niemal się powiódł, nie byliśmy przy samej barierce, tylko niejako w drugim rzędzie. Potem Jurek dochrapał się miejsca przy barierce właśnie. A ja w trakcie koncertowej walki trzymałem się jego plecaka. Skakałem i darłem się jak dzieciar. Byłem cały mokry, a łydka prawa (którą się odbijałem) bolała mnie do poniedziałku). Ponieważ nie miałem oczekiwań, bawiłem się każdym numerem, który zaprezentowali. Zaskoczyli mnie "We can dance". Brakowało mi chyba jedynie "Major league". Już pomijając fakt, że jako fan słabo znam tytuły ich piosenek (oprócz oczywistości), o słowach nie wspominając. A były tam dzieciaki, które właśnie te słowa na pamięć. Nie wiem, jak było dalej, bo sięgałem wzrokiem jakieś kilka metrów wstecz, ale spodziewaliśmy się, że będzię raptem 100 osób na koncercie. Tymczasem ludzi było w pip, a my mocno zawyżaliśmy średnią wiekową. Zresztą nieważne jak inni, ja bawiłem się świetnie. Skład prezentował się tak samo, jak go widziałem na koncercie skądś tam, nigdy nie byli szczupli, więc nie było różnicy, Malkmus wygląda jak Malkmus (on nie przytył), nawet specjalnie nie fałszował, miał podobne zagrywki jak wtedy (gitara na plecach, ruchy, gesty). Było kilka hardo-core'wych numerów, gdzie dali poszaleć drugiemu perkusiście. Brzmienie ogólne w porządku (jak koncertowy Pavement), aczkolwiek (podobnie jak Klaxons) daleko było do dźwiękowej precyzji i słyszalności gitarowych detali. Ale do skakania i zabawy wystarczyło.
Skończyli o 2:35, potem szliśmy i szliśmy do wyjścia. Nie było problemów z autobusami czy tłokiem. O 3:43 skm do Gdańska, Jurek wysiadł na Żabiance. W Gdańsku o 4:10, nie chciało mi się czekać na pierwsze dzienne, więc poszedłem piechotką. W części wału nad kanałem potruchtałem troszkę (nie biegałem chyba od studiów), dzięki czemu byłem wcześniej, o 5:03. Oczywiście nocy już dawno nie było, jasną poświatę było już widać przed 3, zaś potem wystarczyło obserwować, jak promienie słoneczne oświetlają czubki drzew i wierzchołki budynków.
***
Niestety, na festiwalu nie było żadnego niezobowiązującego seksu z przygodnie spotkanymi osobami — prasa kłamie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz