piątek, 30 lipca 2010

kameralistyka

wtorek, 27 lipca

Pojechaliśmy z Wojtem na dziuplę. Tam spokojniutko nagraliśmy gitarę elektryczną (+ fuzz i no fuzz) do 6 numerów z Wojta 2. Lekko, łatwo i przyjemnie. Tak przyjemnie, że nawet nie zwracałem szczególnej uwagi na pliki (bo i tak nagrywaliśmy 2 razy po 2 wersje), tylko bardziej zastanawiałem się, którą gitarę będzie łatwiej zmiksować i jak uzyskać przestrzeń. I żeby to nie był fuzz-rock. No, ale w sumie do tego jeszcze daleka droga. Dałem Wojtowi "becka" by MASYW ŚNIEŻNIKA, spodobał mu się, więc zaśpiewa do tego anglosaską nawijkę w stylu becka a jakże.

środa, 28 lipca

Pogoda nadal nas nie rozpieszcza — teraz pada nawet w drodze do roboty. Wyglądałem zatem gustownie w swoich półbutach i skarpetach rozwiniętych na przedłydkach. Dokończyłem "Karuzelę". Najbardziej emocjonująca książka jaką czytałem w ostatnim półroczu (o ile w ogóle coś czytałem). O kryptotendencjach już pisałem, ale kto ich tam wie. Z pewnością ten, kto z solidarnościowej wierchuszki nie był z Wałęsą, ten nie spił śmietanki i o okrągłym stole wyraża się negatywnie (może nie dlatego, że nie spił śmietanki). Może był i to parszywy kompromis, a wielu rozmieniło się na drobne. Ale przecież dzisiaj szlachetność nie popłaca, a w konsekwencji (ho ho, to już ponad 20 lat) rozpasany konsumpcjonizm i rządy pieniądza, to jest to czegośmy chcieli. Ktoś jeszcze wspominał coś o wolności, ale nie popadajmy w przesadyzm.
***
Klu wieczoru było nagrywanie wiolonczeli i skrzypiec razem i osobno. Mieliśmy do zrobienia 3 numery z Vreena 2, raz "wsciekłość i gniew" by MASYW ŚNIEŻNIKA oraz całą gromadkę z columbusa. Wykonaliśmy ("Wy wykonaliście!?!") dużo roboty. Sposób działania jak poprzednio, potem pierwszą partię nagrywała Agnieszka na wiolonczeli (brak informacji co do wyemancypowania się z nazwiska), a następnie Marzena na skrzypcach. Było wybornie.
***
Wiolonczela jest takim instrumentem, że nawet betonowy rockowiec lubi jej brzmienie dołączone do muzyki (patrz casus akustycznej Nirvany). Piękny instrument (te kształty) + dźwięk, który powoduje mrowienie. Wiadomo, że nie w każdym przypadku musi to zadziałać, ale umówmy się: smyczki na płycie/płytach (szczególnie moich) muszą sprawiać, że są one genialne (płyty) (smyczaki też). I tego będziemy się trzymać.
***
Można otwarcie powiedzieć, że jestem kierownikiem/konsultantem muzycznym swojej własnej płyty. Brzmi dumnie. Głównie polega to na tym, że strofuję Endriusa, żeby tyle nie gadał, wypowiadam kwestie: "nagrywać, nagrywać, jest dobrze" i skaczę po piwo.
***
A potem nastąpiło klu tego klu, bo na zakończenie zajęliśmy się cudakami i po pierwszej zajawce wyszło na to, że trzeba nagrywać dwa instrumenty jednocześnie, gdyż ich dialog jest niepowtarzalny i tak splecony ze sobą, że tak musi być. Zatem mieliśmy 17 minut muzycznej uczty, gdyż obaj nie mieliśmy słuchawek i uczestniczyliśmy w występie na dwa instrumenty smyczkowe, co — bez podkładu — czasem dawało wrażenie muzycznego rozhasania w stylu warszawskiej jesionki. Tru kameralistyka.
***
Właśnie sobie zasłuchałem i jestem zwyczajnie zachwycony, zatem fragment "alpy" (to drugi z numerów "małociętych") po prostu musiał się znaleźć:

czwartek, 29 lipca 2010

z łokcia

piątek, 23 lipca

Upały niby się skończyły, była jakaś burza i zrobiło się ciemno. Zostało pochmurno, ale duszność wcale jakoś nie odeszła. Wieczorem graliśmy z Jerzym w kosza. Wyniki: jeden jakby wybity palec (Jerzy), dwa ciosy łokciem w szyję (ja), więc oddałem mu łokciem w żołądek. Chyba nawet zaszaleliśmy na "parkiecie", bo koszulki były mokre.

sobota, 24 lipca

Pyszczku poszła na miasto, więc zająłem się columbusem. Doszlifowałem większość numerów, a dokończyłem robotę po południu, kiedy Pyszczku wróciła z miasta i się zdrzemnęła po obiedzie — wiadomo, zmęczona.
Deszcz lał z przerwami przez cały dzień, potoki wody z nieba były tak głośne, że nie słyszałem muzyki w słuchawkach. Okazyjnie oglądałem mecz Portland-Suns z 1997 roku (Arvydas Sabonis — boże, jakiż to był koszykarz! te jednoręczne asysty! Rasheed, Isiah Rider, Brian Grant, Stacey Augmon, John Crotty — rozgrywał dobrą partię jako biały szalony rozgrywający, J. O'Neal v. Kevin Johnson, Kidd, Nash, Manning, Rex Chapman, Cliff Robinson prosto z Portland - wszyscy piękni i młodzi). Ultimate Jordan 6 dvd też wygląda ładnie i działa.

Jerzy z Dagmarą zaprosili nas na pociągi, Jerzy był nawet tak miły, że nas podwiózł (bo wcześniej było ostre lanie). Przynieśliśmy ileś różnego piwa (lipcowe, ciechanów), ale wszystko wypiliśmy sami i po kilku emocjonujących partiach wróciliśmy piechotą. W nocy znowu układałem wagoniki i się nie wyspałem.

niedziela, 25 lipca

Już nie padało tak istotnie, wybraliśmy się na spacer i zaczęliśmy oglądać "Białą wstążkę". Ponadto miałem robotę biurową, zużywałem folię aluminiową na okładki i recyclingowałem stare koperty z bąbelkami na nowe do wysłania. Pracowity dzionek!

poniedziałek, 26 lipca

Spodziewanego ocieplenia nie widać, co mi się aż tak nie podoba. Jest ponuro. W dodatku na autobus musiałem czekać podwójnie, bo jedenj gnój nie przyjechał. Za to u Endriusa rozwikłaliśmy wszystkie stare, archiwalne, nieużywane, niedoklejone pliki gitar i perkusji. Vreen 3 już teraz wygląda pięknie.

Nowe podkłady Endriu do JZTZ 2 są imponujące i tylko szczęśliwa ręka opatrzności (i moja obecność)
spowodowały, że nie usunął ich sobie dokumentnie. Zdaje się, że do tego trzeba mieć talent. Do usuwania.

Gary Wilson — You Think You Really Know Me (1977). Zacznijmy od zdjęcia:

Teoretycznie pasuje na easy listening, gdyby nie ta zewnętrzna kanalizacja (taka sama jest w dawnych koszarach pruskich na wzgórzu). Koleś ma głos czasem jak funkująco-popujący biały Prince. Można by uznać, że gra pościelówy, gdyby nie fakt, że używa dziwnych dzwięków, trochę za dziwnych na Barry White'a i prowadzi nawet eksperymenty z rytmem, co już nie jest łatwe w słuchaniu. Ale czasem jest to wymuskane disco. Lokuje się klimacie ostatnich soundtracków sleezy listening.

wtorek, 27 lipca 2010

w kinie

środa, 21 lipca

Właściwie cały dzień spędzaliśmy w podnieceniu w oczekiwaniu na pierwszy od dłuższego czasu seans filmowy. Bo za pół ceny. Padło na przygodówkę "Prince of Persia". Określenie czcza rozrywka idealnie pasuje do filmu. Chyba dwa filmy przygodowe pod rząd to dla mnie za dużo. Alfred Molina wspaniały, Ben Kingsley od pewnego czasu zawsze te same role. Na torcie super ciacho:

oraz ponownie Gemma "Strawberry Fields" Arterton:

Ale w sumie impra miła, a szczególnie spacer, który jeszcze odprawiliśmy wieczorem po Gdańsku. Prawie jak na wczasach, prawie jak ładne zabytkowe miasto z turystami. Pod koniec dnia, mistrz-he he-polskiej ligi wygrał w karnych z Interem Baku.

czwartek, 22 lipca

ej no u nas od 3 dni odgrazaja sie, ze beda burze i gruby chuj jak na razie.
–em c, 17/7/2010 12:24
***
Podobno mamy dzisiaj najcieplejszy dzień w roku: 34 stopnie C. Trochę ciepło, ale też ciut za mocno wieje, żeby można było korzystać z kontrolowanego przeciągu. Trochę się zdziwiłem, jak wróciłem z klimatyzowanej sali konferencyjnej. Mini szok termiczny.
***

Było duszno. Zmontowałem filmik. Potem oglądaliśmy "Postal" Uwe Bolla. Film może nie jest bardziej głupi niż połowa amerykańskich produkcji, ale jest źle zrobiony. A przy całej swojej "obrazoburczości" jest na tyle przesadzony, że nie jest śmieszny, co w porównaniu z klasykami ("Czy leci z nami pilot"), oglądanie nie bawi. A przecież chodzi o czczą rozrywkę.
***
Ruch Chorzów-Valletta FC 1-1 i 0-0, liczył się gol strzelony na wyjeździe, he he.
***
Skończyłem oba tomu książki Szczepłka o piłce nożnej. W sam raz do niedawno mijanych okoliczności.


piątek, 23 lipca 2010

Kraken + pttk (Vreen 3 zajawka)

niedziela, 18 lipca

Jak się rzekło, pogoda była niewyjściowa, więc chociaż poskładałem kilka okładeczek. A wieczorem oglądaliśmy sobie rozrywkowo "Clash of the titans" i to było ładnej jakości. W sam raz na wieczorne oglądanko. Występowali: Ralph Fiennes (zły), Liam Neeson (taki sobie) i Gemma Arterton (Quantum) i Mads Mikkelsen (LeSzyfr) i jeszcze typ czwartego terminatora.

poniedziałek, 19 lipca

Ponieważ Pyszczku odwiedzała Wrzeszcz, postanowiłem szybciuteńko zapisać melodie wokalne do trzech nowych numerów JZTZ 2. Melodie same mi się podobają (zobaczymy za miesiąc), ale nagle doszło do mnie, że swoimi tekstami na "jedynce" ustanowiłem taki "poziom", że nie wiem, czy będę mógł mu dorównać w kwestii tej głupiej i szalonej abstakcji. Ale jeszcze nie próbowałem, więc na razie nie pękam.

Pyszczku wróciła i oglądała film "Gordos" (ja załatwiłem!), ja zaś pojechałem (pędziłem jak szatan) na kosza z Jerzym. Tym razem poszliśmy na boisko "na górze", tam przyłączyło się do nas 3 kolesi, więc graliśmy 2/2 ze zmianami. Oczywiście im piłki wpadały, a nam nie, ale były różne konfiguracje i gra wyglądała bogaciej niż 1/1. Przyjemny wysiłek. Wróciłem do domciu (jak szatan) i do snu obejrzałem "View to a kill", ale nie tak dokładnie, jak można się było tego spodziewać. Niemniej — przyjemny dzionek.


wtorek, 20 lipca

Pojechałem do Endriusa, potem nadjechała Marzena (co chce się wyemancypować z nazwiska) i nagrała skrzypki x 5 do Vreena 3. Abstrahując od umiejętności technicznych, których nie posiadam w żadnym instrumencie, co samo w sobie mnie ujmuje, to same zdolności muzyczne Marzeny jako skrzypaczki są imponujące. Sposób pracy mniej więcej tak samo jak z Pawłem: puszczasz muzę, zaczyna grać, od razu widać, że to już jest albo genialne albo w sam raz pasujące, włączasz nagrywanie, drugie nagrywanie na dokładkę, i masz gotowca do numeru. Genialne.
***
I np. jak słucham teraz końcówki "PTTK" (wersja jak najbardziej robocza) to już szklą mi się oczęta (uwaga! piosenka jest miła, sentymentalna i powolna, więc najpierw należy zamknąć oczka):





czasem go tu nie widać, więc jest również tu:
http://vids.myspace.com/index.cfm?fuseaction=vids.individual&videoid=&release=107563327


(jak już sformułowałem filmik — z ogólnie dostępnych materiałów własnych/oceanarium Valencia — to wyszło mi na to, że łącząc muzykę z obrazem, a w zasadzie konfrontując treści obu, stworzyłem sztukę o przekazie niejednoznacznym) (tak se jaja robię) (a ponadto, stateczność ruchów pływających stworzeń kapitalnie pasuje do rytmu piosenki).

wtorek, 20 lipca 2010

słoniś

piątek, 16 lipca

Walimy dzisiaj na imprę. Soap Trendy Festival 2010, heh:

To nie była dobra impreza (i to jest sformułowanie "kobieta lekkich obyczajów"), melanż też nie był taki fajny jak ostatnio, ale nic dwa razy się nie zdarza. Na pocieszenie został słonik:

W tym piorunującym upale w namiocie, w koszmarnych warunkach nagłośnieniowych staraliśmy się dobrze zaprezentować, ale satysfakcji nie było dużej.
Były też plusy. Piwo w dokach po 4 zeta. Sklepy też po drodze i jeszcze więcej piwa. Bardzo przyjemna atmosfera na Piwnej, Długiej, Ogarnej i okolicach. Sporo ludzi na fecie. Szybki powrót do domciu (ostatnim autobusem).

sobota, 17 lipca

Wobec planowanego załamania pogody pojechaliśmy środkami komunikacji miejskiej na plażę, żeby się wysmażyć. "Karuzela" (rzecz o okrągłym stole) się rozpędza. Zmarł Jankowski. Ciekawe, czy w białym gajerze.
***
Wyjątkowo nie mieliśmy stałego obiadu, ale ponieważ po plaży było wielkie frappe, potem dojadłem pomidorów i można było jechać. A załamanie pogody właśnie przyszło. Sytuacja z nagłośnieniem w dokach nie uległa zmianie, zatem usprawiedliwiliśmy się, posłuchaliśmy jak grają Raus! of my eyes (20 numerów w 20 minut) i poszliśmy.
***
O Raus! of my eyes słów kilka. Po pierwsze, Piotrowski gra tam na perce (Szybkie Banany is dead) i pracuje w straży granicznej. Zamieniliśmy kilka słów. Na wiośle pomyka Bartek Potulski, a na basie basista Są Gorszych. Grają źródłowy hardcore (tak ja bym to określił) i to jest całkiem ok. Wykonania koncertowe są o wiele bardziej na miejscu niż myspace. Lepsze brzmienie i filing. Przynajmniej szybko i krótko. Ponadto zawsze lubiłem patrzeć na grę Piotrowskiego — zawsze wie, co robi i potrafi to ładnie zaakcentować (np. beczki). I jeszcze ponadto, uwzględniając aurę, okoliczności i rozpropagowanie niniejszej imprezy — chłopaki robili to z całym przekonaniem i szaleństwem. W ogóle: chłopaki. Tak pod 40. Jak to możliwe, że wokół tych ludzi kręci się jedyne granie old school punk w trójmieście? A co będzie jak oni umrą?
***
Poszliśmy z Endriusem na miasto, potem rozdzieliliśmy się i wobec padającego deszczu zastanawialiśmy się nawet nad kinem. Ale zwyciężyła opcja "głód!" i poszliśmy do dzikiej pierożarni. Tam było całkiem przyzwoicie pod względem finansowym, a przynajmniej najedliśmy się dobrze. W międzyczasie deszcz przestał padać, więc poszlim na Dolne Miasto i zaliczylim jeden teatr. Nawet ładny. A potem do domciu.

piątek, 16 lipca 2010

MASYW ŚNIEŻNIKA

środa, 14 lipca

Bez zmian. Nawet nie skleiłem żadnej płyty. A co tam.
***
Za to jak słucham Live Pavement z Holandii (Tilburg, 1999-11-16) to mój boże jaka słychać różnicę między klarownością dźwięku i czytelnością wokali wobec tego błotka, jakie mieliśmy podczas rodzimego openera. No i jednak chyba wtedy lepiej czuli się personalnie. Technicznie też jest lepiej zagrane.

czwartek, 15 lipca

Pogoda wciąż dopisuje upalnie.
***
Dobrze, że przyszedł Johny, przynajmniej mieliśmy okazję zasłać łóżko i poupychać rzeczy z prania ze stosiku. Zdaje się, że te spod spodu były prane jakieś dwa miesiące temu.
***
Z Johnym wreszcie zrobiliśmy "becka" korzystając z dobrodziejstw fl studio i naszych dotychczas nagranych plików. Plików wystarczyło, numer na razie kołysze, poukładaliśmy go dosyć świeżo, zobaczymy jak będzie z wokalem. Na razie wyglądamy solidnie:


środa, 14 lipca 2010

in memory



wtorek, 13 lipca

Sformowałem kolejne płytki i zaniosłem je do dj tartaka. Na tym skończyła się moja aktywność tego wieczoru. Na obiad/kolację mieliśmy bardzo tłuste żeberka. Czytam jeszcze zaległy MVP, odsłuchuję JZTZ 2 i oglądamy smętną drugą serię "Damages". Mieliśmy nawet burzę wieczorem, mocno się zaciemniło, nawet trochę popadało, temperatura powietrza zelżała.

Sporo ruchów transferowych nawet znanych nazwisk w nba:
Steve Blake — LA
Carlos Boozer Chicago
Kirk Hinrich Washington
David Lee Golden State
Jordan Farmar (jakby nie było, mistrz) New Jersey
Michael Beasley (od dwóch lat zapowiadający się) Minnesota
Kyle Korver Chicago
Erick Dampier, Eduardo Najera Charlotte
Tyson Chandler Dallas
Zydrunas Ilgauskas Miami (no to mają pełny skład) (+ Mike Miller przecież)

Miło będzie popatrzeć na ludzików w nowych koszulkach.

Popsułem walkmana Pyszczku. Właściwie sam odmówił posłuszeństwa. Na szczęście nie muszę "odkupywać". Co zabawne (?) dopiero teraz odkryłem, że miał opcję bass boost. No a "nowego" walkmana kupiłem bez zasilacza, więc mogę go sobie położyć na półce pogratulować!
Zostały więc tylko
piękne wspomnienia i piękne wnętrza. Czy ktoś ma jakiś na zbyciu?

wtorek, 13 lipca 2010

miami HIT

niedziela, 11 lipca

Cały dzień niemal bez zmian — zmieniliśmy jedynie środek transportu — uznałem, że wobec takiego upału trochę szkoda naszej energii. Przynajmniej mieliśmy bliski kontakt z narodem w tramwaju i autobusie. Na obiad pesto czerwone. Siedzieliśmy nad samą wodą, pięknie wiało, pięknie się smażyło. Czytam o okrągłym stole. (Andrzej Garlicki, "Karuzela. Rzecz o Okrągłym Stole"). Co prawda wygląda, że jakby pisał to jakiś krypto-komuch, który kreuje opinię, Jaruzelski to godny zaufania mąż stanu (a zamiłowaniem do przepięknej polszczyzny) (he he), a za całość działań politycznych i okrągły stół odpowiada (nie)tajemniczy "zespół trzech" (Urban/Ciosek/Pożoga) oraz kościół. Ale co tam — prawie niezła powieść sensacyjna. A zwykli ludzie i tak chodzili do pracy i do szkoły.
***
No i po finale. Stawiałem na Holendrów (już od połowy mundialu zaklinałem rzeczywistość, ale się nie udawało), chociaż było niemal pewne, że Hiszpania prześliźnie się 1-0. To ma być Hiszpania? Chcemy więcej Urugwajów!
***
W ogóle dzień nam szybko zleciał.

poniedziałek, 12 lipca

Od piątku/soboty mamy lato stulecia. Być może takie bywały w dzieciństwie, być może w roku 2001, a może wtedy, kiedy mieszkańcy Paryżewa kąpali się w fontannach. Być może. Temp. 32-35 w dzień, 15-19 w nocy. Jest super, jest kul. Może gorzej w pracy, ale przynajmniej raz mam wrażenie, że po dobrą pogodę nie muszę wyjeżdżać na wczasy zagraniczne. A plaża swobodnie mi wystarczy 2 razy w tygodniu.

Z remanentów jest taki news, że LeBron poszedł do Miami. Wade-Lebron-Bosh, wow! Nie można przejść obok faktu, że chce się to zobaczyć "na żywo". No i to zdjęcie zawodowe:


Próba JZTZ. Na wesoło (szczególnie w wersji hip-hop ADHD). W połowie "dziewczynek" odpadłem. Upał nie zwalnia. Po piwie to nawet człowiek nie sika. Endriu zaczął tworzyć podkłady do drugiej płyty JZTZ. Bardzo dobrze to rokuje. To może być nawet całkiem poważny disco-pop.
***
A do snu "Never Say Never Again" — zawsze ta sama kombinacja w tvp. A mundialu już nie ma. Nuda.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Urugwaj!

wtorek, 6 lipca

Charakteryzował się tym, iż oprócz testowania nowych słuchawek do skype chuje odwołali nam październikowy lot do barcy. Co za dziady z nas: 450 tys. mieszkańców Gdańska i nie ma komu latać. Szajs. Na szczęście nie zostaliśmy z pełną ręką w nocniku, bo jeszcze nie zaklepaliśmy mieszkania. Przejmować się na razie nie ma za bardzo czym, tyle że musimy sobie przebukować plany.
***
Pyszczku pięknie upiekła dorsza, ja znowu wyklepałem kilka sztuczek i zrobił się mecz-time. Oczywiście byłem za Urugwajem, i pewnie gdyby nie spalony/niespalony, tudzież rzeźnik van bomel, albo brama na 2:3 parę minut wcześniej, to może by się udało. Trzeba przyznać, że mundial mamy wyborny. Zapowiadały się mistrzostwa Copa America, jeszcze w ćwierćfinałach wydawało się, że jedynie Paragwaj sobie nie poradzi, a tymczasem.
***
Tymczasem okazało się, że przegapiłem Bonda w poniedziałek. Ale za to odkryłem w tv nowy film dla siebie "Wyspa złoczyńców" (1965), gdzie Pana Samochodzika gra Jan Machulski.

środa, 7 lipca

uważność Iniesty

Ale jak te hiszpańskie pastuchy wymęczą finał jeden zero po bramce z rożnego ,albo jakiś inny farfocel im wpadnie to będzie to niesprawiedliwość dziejowa! Oranje!
–ender, 8/7/2010 12:50
***
Uznajmy, że to data premiery ITNON. Co prawda adres www do zmiany, ale przynajmniej na Radio Rodoz umieściłem. Przez wieczór bawiłem się słuchaniem swoich płyt (a juści — fajne piosenki), więc ledwo zdążyłem na mecz. A Niemcy sprawili przykrość i zamiast zagrać na full, zagrali najsłabszy mecz na mundialu, a Hiszpanie kulając się od meczu do meczu, doszli po 1-0 do finału. Zatem cała nadzieja w Holendrach, że pokażą chwilami coś widowiskowego. Niespecjalnie wierzę, że Urugwaj zmobilizuje się na mecz o 3 miejsce, ale może Niemcy będą podłamani, więc kto wie. Było 3 miejsce 4 lata temu, wicemistrzostwo Europy 2 lata temu, zatem obecna pozycja wydaje się jednak porażką.

czwartek, 8 lipca

Od dwóch dni rano jest chłodno, mocno wieje, popołudniami pogoda się poprawia.
***

Solidne pakowanie, szybki obiadek zastępczy i jazda na salę. Tam spędziliśmy pracowite kilka godzin dogrywając (dr overhead + werbel, git) pomysł po pomyśle, kiedy każdy następny inspirowany był poprzednim. Zdaje się, że wytnie się z tego kilka fragmentów i ułoży w coś. Na przykład schemat jednego utworu totalnie zerżnąłem z "Fin" Pavementu. A co tam. Oprócz tego graliśmy jak Helmet, Eagles of Death Metal i coś jeszcze. Perkusja nagrała się dobrze, a ja mam fajne brzmienie pieca fuzz.

piątek, 9 lipca

Wyjątkowo (?) nic nie robiłem. Troszkę Herbaciarnia Pomalutku, a wieczorem (i tym razem na pewno wyjątkowo) oglądaliśmy od dawien dawna film - ze dwa odcinki serialu. Nawet się nie stęskniłem.

sobota, 10 lipca

Pojechaliśmy rowerami na plażę. Pod koniec drogi powrotnej było już nieco masakrycznie (i to bez względu na kanapki). Dokończyłem "Tytusa". Bez satysfakcji. Posmarowany nie zjarałem się.
***

Urugwaj-Niemcy 3-2 to taka wesoła piłka, ale przynajmniej emocje były i było co oglądać, czego nie można powiedzieć o finale. Od dwóch dni na obiad kurczaczek-pierś curry przygotowany przez Pyszczku. Mniam. W ogóle dzień nam szybko zleciał.

piątek, 9 lipca 2010

Terraform

niedziela, 4 lipca

Pojechaliśmy na Stogi, przy okazji spełniając, że tak się wyrażę "obywatelski obowiązek". Czytam tego Tytusa z Gormenghast, czytam, ale to chyba jednak 10 lat za późno. Ponadto ta część jest już mocno fragmentaryczna, szalone psychodeliczne wizje nie są podparte rozległymi opisami, a skonstruowany świat jest bardzo umowny, można się umówić, że bazuje na świecie uprzednio stworzonym, ale w oderwaniu od pierwszych dwóch tomów trylogii jest ledwo naszkicowany, muśnięty pojedynczymi scenkami.
***
Ale w końcu to plaża, przecież nie będę brał piłkarzów. A na plaży człowiek się smaży — na szczęście był wietrzyk), więc i ja zdążyłem się zrobić na różowego prosiaka. (jak bym siebie przeczytał rok, czy dwa lata temu, to pewnie też zrobiłem z siebie różowego prosiaka — nauka nie idzie w las). Chyba sporo czasu tam siedzieliśmy, więc w drodze powrotnej już byliśmy zmęczeni pedałowaniem. I z tego wszystkiego pod dwóch programach o katastrofie Ziemi (jedna w wyniku spowolnienia obrotów, druga w wyniku umierania słońca — trudno powiedzieć, która bardziej optymistyczna) ponownie zostaliśmy w wyrku, by porechotać przy "Strasznym Filmie 3".

A już do snu było o marsjańskich łazikach, budujące, chociaż ciekawsze było to chwilę przed: o terraformowaniu Marsa. I wtedy przypomniała mi się okładka płyty Shellac, całkiem imponująca w wymiarze winylowym, która zawsze stanowiła dla mnie przedmiot raczej wyśmiewanej zagadki: "ho ho, taką sobie futurystyczno-sf walnęli". Nie mam pojęcia o czym są teksty, ale przynajmniej wizerunek okładki do tytułu "Terraform" przynajmniej ma teraz sens.

poniedziałek, 5 lipca

"On days like these" przeszedł weryfikację i wrzuciłem go do Endriusa. Endrius wyrównał solo klawiszy na refrenie (piękne), dołożyliśmy podkład w innych miejscach i jest tak pięknie, że chyba trzeba będzie "teledysk" nakręcić, a ja będę w musze. Ponieważ nie było meczy, pojechałem właśnie do Endriusa i pociągnęliśmy jeden kontrabas do "samby jeden", drugi zostawiliśmy, bo bas sprawował się lepiej.
***
Na obiad miałem bułki i kiełbasę, wróciłem do domu wcześnie, ale nie było z tego jakiegoś wielkiego pożytku. No, może fakt, że poskładałem kilka egzemplarzy płyty. Tutaj kilka prac biurowych:


środa, 7 lipca 2010

sleezy listening

w przerwie argentynczycy wciagna po solidnej kresce i wygraja mecz. diego na pewno zadbal o towar
–stach, 3/7/2010 17:00

o kurwa. to chyba slaby towar byl... heh
–stach, 3/7/2010 18:01

(...) Hitlerowcy byli dzisiaj jak Arnold Schwarzenegger w Egzekutorze - wszystkie strzały celne, zero pomyłek. W rezultacie Niemcy przycisnęli Argentynie jaja obcasem, wybiczowali ją drewnianą lagą po plecach i na końcu spuścili się jej na twarz. Jaka piękna katastrofa. 4-0 !
Jezu, cała nadziej w Holandii i Hiszpanii, bo inaczej Niemcy będą mistrzem świata !
–PKS, 3/7/2010 18:12

sobota, 3 lipca

A wstałem ok. 10. Pobujałem się w tę i tamtę. Na szczęście kiedyś Pyszczku zrobiła ciasto na pizzę, więc teraz mieliśmy dwa obiady z bańki. Na ponowne szczęście Pyszczku w nocy na bieżąco dawała mi sms relację z meczu Urugwaj-Ghana (1-1, karne 4-2), więc wszystko wiedziałem. Szczęściarz z tego Suareza. I właściwie czekałem jeno na mecz.
***
Stawiałem 2-1 dla Argentyny, sądząc, że talent wystarczy, ale choć mogłem się spodziewać zwycięstwa Niemców, to wynik 4-0 mnie zszokował. Mecz nie był gorszy od tego z poprzedniego dnia. Takie szczenięce skojarzenia miałem, że Tevez wygląda jak dziki indianiec, co się dopiero z tampy urwał, zaś twarz Heinze nieodmiennie kojarzyła mi się z twarzą zużytej gwiazdy porno. Potem pobujałem się do wieczora.

I tak jak kibicowałem Paragwajowi, tak nie zdziwiło mnie szczęście Hiszpanów (0-1). Wydaje się, że sam Villa może nie wystarczyć na Niemców.
***
Nie rzuciłem się na dyskografię Pavement. Chyba nawet nie do końca przesłuchałem wydania deluxe. Bo, właśnie, bo słucham sleezy listening. Taki zestaw soundtracków z włoskich filmów z lat 60 i 70 z takimi okładkami.

Pełny relaks. I w dodatku przekonałem się do Ennio Morricone, kiedy nie gra na harmonijce albo nie wali totalnego nadęcia na sentymentalnej nutce. Miewa melodie do zapamiętania jak Barry. I jeszcze kilka numerów ma niesamowite basy tudzież perkusje, które mogą stanowić znakomity materiał wyjściowy do loopów, no hip-hop aż się marzy.

wtorek, 6 lipca 2010

logistyka

piątek, 2 lipca

Najważniejsza w takich wyprawach jest zawsze stresująca logistyka. A zatem, mecz się zaczął planowo o 16, Brazylijczycy planowo strzelili bramę, a my planowo poszliśmy do domu. Do przerwy wynik bez zmian. Prysznic, obiad, nawet kawa, ale mecz był na tyle pasjonujący (chyba najlepszy na tych mistrzostwach), że nawet przez chwilę zapomniałem o planach podróży. Spodziewałem się nudy, 0-0 i jednego gola Brazylii, a tymczasem, ku mojej uciesze, Holandia wygrała 2-1 i to w dodatku bo ładnej grze i emocjonującym meczu. Od razu jechałem w lepszym humorze.

Przygotowywałem się, jakbym był własną matką: dowód — w kieszonce na zamek, klucze — zredukowane do dwóch, na smyczy i pod pazuchę, pieniądze — "weź synku 60 złotych, to będzie 10 piw, co wcale nie znaczy, że musisz wszystkie 10 wypić, a może ci jeszcze coś zostanie", telefon — żeby nie zgubić się z Jurkiem, bluza z długim rękawem — na noc, dwa batony — gdyby zabrakło energii. Jak najmniej towaru, by w razie ewentualności ponieść jak najmniej strat.
***
Zdążyłem na autobus 18:08, następnie na skm 18:30, na Zaspie wsiadł Jurek, dojechaliśmy do Gdyni, autobusy festiwalowe kursowały sprawnie, pobyliśmy chwilę na naturze, a potem na tę piechtę do wejścia głównego. Nie miałem pojęcia, że trzeba się tyle nadymać.

Około 20:30 byliśmy już szczęśliwie w środku, grali Szwedzi z Mando Diao, nic specjalnego, takie wszystko i nic, najbliższe porównanie to Kula Shaker. Scena, telebimy - bardzo ładnie. Obszar terenu, dostępność toalet, jedzenia i picia też bardzo ładnie. To, czym byłem nawet zachwycony, to brzmienie zespołu, zbliżone do tego, czego zdążyłem wysłuchać w ciągu dnia, miękkie, w stylu power-pop, coś czego nigdy nie uświadczyłem na polskich występach. Czyli jednak można pięknie nagłośnić zespół.

Około 21:15 poszliśmy na world stage obaczyć Psio Crew. Zasadniczo wiedziałem co to jest, ale momentami mnie zaskoczyli na plus, słabsze było to, że pod koniec epatowali ludycznymi numerami wyciętymi żywcem z Armii czy Piersi. Ale publice się podobało, w końcu prawdziwy kocioł pod sceną. Na brzmienie nie można było narzekać. Frontmen, oprócz aparycji miał wszystko, żeby prowadzić zespół. No i dodatkowy plus za stroje ludowe i odpowiednie rajtki.
***
Po browarze i na Massive Attack o 22. Imponująca oprawa świetlna plus znakomite modyfikowane obrazy na telebimach, muzycznie poprawnie (prawdziwy perkusista i gitarzysta). Był i murzyn i murzynka i zagrali nawet kilka rzeczy, które ja znałem. Zdaje się, że dla części publiczności był to klucz wieczoru, bo przed główną sceną, inaczej niż poprzednio był bardzo spory ciasny tłum. Ale z muzycznego punktu widzenia, to tylko forma, chyba wolałbym Depeche Mode, bo to jednak piosenki.

Potem po browary i jakoś po 23 na Klaxons do namiotu. Wypełnienie namiotu i okoliczności przez ludność sprawia większe wrażenie, ze względu na prawie zamkniętą formę. Ładny był też obrazek, jak spora ilość ludzi szła w kierunku namiotu, w tych ciemnościach wyglądali trochę jak zombie na tym rozległym polu. Jakoś wdarliśmy się do tego namiotu, choć nie było lekko. Ilość ludzi na tym zespole zadziwiająca, ale zabawa wyglądała na przednią, aczkolwiek jakość dźwięku i obrazu z telebimu pozostawiała wiele do życzenia. Trzy przeboje + pozostałe numery na jedno kopyto i cztery chwyty. Co prawda na pierwszym planie te dwa jednocześnie śpiewane wokale, ale chwilami ciążyło to ku latom 80 i po jakimś czasie nużyło. Basista podobny do nieogolonego Mata Dillona. Poszliśmy na kibel.

Jak wracaliśmy ok. 00:15 to koncert właśnie się skończył, więc szliśmy ostro pod prąd duuużej fali ludzi. Plan niemal się powiódł, nie byliśmy przy samej barierce, tylko niejako w drugim rzędzie. Potem Jurek dochrapał się miejsca przy barierce właśnie. A ja w trakcie koncertowej walki trzymałem się jego plecaka. Skakałem i darłem się jak dzieciar. Byłem cały mokry, a łydka prawa (którą się odbijałem) bolała mnie do poniedziałku). Ponieważ nie miałem oczekiwań, bawiłem się każdym numerem, który zaprezentowali. Zaskoczyli mnie "We can dance". Brakowało mi chyba jedynie "Major league". Już pomijając fakt, że jako fan słabo znam tytuły ich piosenek (oprócz oczywistości), o słowach nie wspominając. A były tam dzieciaki, które właśnie te słowa na pamięć. Nie wiem, jak było dalej, bo sięgałem wzrokiem jakieś kilka metrów wstecz, ale spodziewaliśmy się, że będzię raptem 100 osób na koncercie. Tymczasem ludzi było w pip, a my mocno zawyżaliśmy średnią wiekową. Zresztą nieważne jak inni, ja bawiłem się świetnie. Skład prezentował się tak samo, jak go widziałem na koncercie skądś tam, nigdy nie byli szczupli, więc nie było różnicy, Malkmus wygląda jak Malkmus (on nie przytył), nawet specjalnie nie fałszował, miał podobne zagrywki jak wtedy (gitara na plecach, ruchy, gesty). Było kilka hardo-core'wych numerów, gdzie dali poszaleć drugiemu perkusiście. Brzmienie ogólne w porządku (jak koncertowy Pavement), aczkolwiek (podobnie jak Klaxons) daleko było do dźwiękowej precyzji i słyszalności gitarowych detali. Ale do skakania i zabawy wystarczyło.

Skończyli o 2:35, potem szliśmy i szliśmy do wyjścia. Nie było problemów z autobusami czy tłokiem. O 3:43 skm do Gdańska, Jurek wysiadł na Żabiance. W Gdańsku o 4:10, nie chciało mi się czekać na pierwsze dzienne, więc poszedłem piechotką. W części wału nad kanałem potruchtałem troszkę (nie biegałem chyba od studiów), dzięki czemu byłem wcześniej, o 5:03. Oczywiście nocy już dawno nie było, jasną poświatę było już widać przed 3, zaś potem wystarczyło obserwować, jak promienie słoneczne oświetlają czubki drzew i wierzchołki budynków.
***
Niestety, na festiwalu nie było żadnego niezobowiązującego seksu z przygodnie spotkanymi osobami — prasa kłamie.

poniedziałek, 5 lipca 2010

wiedza o życiu

czwartek, 1 lipca

Mimo strasznych zapowiedzi lato nam wciąż daje powody do radości. I to codziennie rano (choć dzisiaj nawet długi rękawek byłby całkiem ok), i codziennie po południu, i codziennie w pracy (w pracy to może nawet aż za bardzo). Ale bez meczy człowiek jak dziki. W robocie też.
***
Dobra nasza, Jurek zgłosił akces na Pavement, więc pojechałem na miasto, kupiłem dwa bilety w empie, oraz skarb kibica (przedruk angielski, więc całkiem), LnŚ oraz MVP (nio nio) i wróciłem spokojnie do domu. Poszedłem z agentem na uszach do bankomatu (pełen relaks), wieczorkiem już tylko piliśmy piwo i wino musujące (pełen relaks), a do snu leciało "Tajne przez poufne" (pełen relaks).
***
Wszystkiego o życiu się można dowiedzieć w necie:

pomóżcie ułożyć niezal plan na piątek
16.00-18.00 Holandia - Brazylia
18.00-21.00 ??????????????????
21.00-23.00 Grace Jones
23.00-01.00 Klaxons
01.00- Pavement

–., 29/6/2010 12:58

o 18 dobrze se zjedz i wytrzymaj do konca. ja chyba tak zrobie, choc nie wiem czy taki skład skurat koncertowy, ale to nie ważne, ważna jest strategia spożywania.

–ogon, 29/6/2010 13:37

foto Łukasz Unterschuetz (http://strzelamkulture.pl/2010/07/03/pavement/)