poniedziałek, 8 czerwca 2009

feralny piątek

sobota, 6 czerwca
To nie był najlepszy piątek. Miał być. Ale nie był. Miało być lekkie przeczekanie w pracy, a potem chwila stresu z pakowaniem i podłączaniem kabelków, a następnie muzyczna fiesta.
***
A zaczęło się od ostrego OPR od samego prezesa, a potem już regularna sraczka w robocie. Ta dam! Witajcie w pracy.
W dodatku nie mogę znaleźć "Goldfingera" w wersji HD. Niestety (co dziwne!), pełna wersja dvd nieco odbiega jakością od tego co znalazłem pod formatem .mkv, przy objętości 3 razy mniejszej. Ale to był przypadek.
Więc kiedy już się spakowałem, peeełen plecak kabli i innych cudów, pojechaliśmy ze Skarbie do Wrzeszcza. Skarbie miało stres związany z hiszpańskim — mówiło, że to czarna dziura, że idąc sama czuje się jak w dupie i w ogóle nie na miejscu. Później się okazało, że jednak nie było najgorzej. Ja zaś przez cały czas czekałem, aż zejdzie ze mnie napięcie, którego nie mogłem się pozbyć. Niestety piekarnia, w której mogłem zakupić pyszne pyszności była już zamknięta. Na szczęście sama obecność Wojta i Tomasa już mnie rozluźniła, więc pozostało czekać na naszą kolej ustawiania się. To poszło całkiem sprawnie. Komputer-laptop zadziałał, muzyka poszła — szkoda tylko, że na mono. Coś się stało z piecem basowym Wojtka, kiedy grałem na basie, tłumiłem jego akustyka. Więc bas poszedł z gitarowego. Ale niepokój pozostał.
***
W konkursie medialnym przegraliśmy, bo nikt nie wiedział, że będziemy występować. Dobrze, że chociaż szefostwo wiedziało.
Co znamienne — "w poszukiwaniu drobnych śladów naszej obecności" — Wojt wysłał guldzie pełny zestaw informacji, a ten gnojek przepisał całe info o Twilite z głównych źródeł, a nie dodał tego sympatycznego zdania, które ktoś samodzielnie wytworzył na notce na trójmieście. Aż dziwne, że w swojej dziennikarskiej rzetelności nie skreślił nazwy zespołu. I jak tu nie wierzyć w teorie spiskowe. Więc support w takich okolicznościach to jedynie zło konieczne.
W sumie mieliśmy farta, że wcisnęliśmy się dzięki kontaktowi myspace z zespołem Twilite, bo raczej indywidualnie nie mielibyśmy okazji tu zagrać. Tak trochę wynika z tego co mówił Endriu, kiedy sam próbował załatwić sobie granie w kafe.

To był nasz najsłabszy występ z dotychczasowych. Jeden numer zafałszowaliśmy (niestety "dioptrie", gdzie melodia robi wszystko), drugi zagraliśmy nierówno ("asystolia" — tradycyjnie najsłabiej było słychać podkład perkusyjny). Na 9, więc średnia poprawności zbliżona do kevinów. ***
Numery z basem wyszły nam chyba najbardziej dynamicznie, potem energia jakby nam siadła.
Zabawne za to było, że na pytanie o brzmienie występu, Endriu mówi:
— Ale za to bardzo ładnie wyglądaliście wizualnie.
Buchachacha. No, ale nikt ze znajomych nie miał aparatu, więc minęło.
Żona Wojtka mówiła wcześniej:
— To co, od pół roku gracie ciągle to samo?
Nie ma to, jak wsparcie rodziny
***
Ludzi było w pip, śmialiśmy się, że na kevinach nigdy tyle nie było. Chłopcy z Twilite nie byli szczególnie rozmowni, więc kiedy znajomi po wstępnym ogarnięciu sprzętu podążyli w stronę pobliskiego pubu, resztę występu spędziłem w oczekiwaniu na dostanie się do komputera-laptopa i kabelków w celu ich spakowania oraz do ubikacji, bo była mi potrzebna. Sfrajerowałem się z browarem, bo wziąłem jedno za free, kolejne już nie — było wziąć więcej na zapas. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem tego wieczoru, które powziąłem, było to, że po spakowaniu się, podążyłem od razu na tramwaj i zdażyłem na ostatni dzienny autobus. Gdybym nie zdążył, powrót do domu mógłby być dramatyczny.

W sobotę mieliśmy wyjazdówkę, więc wybrałem się do bankomatu, a następnie do naprawy rowerowej. Posuwanie rowera w jednej ręce z kołem w drugiej trochę zajęło. Na szczęście wymiana koła była na miejscu (w tym starym pękła totalnie oś), doprawienie hamulca również, z przerzutkami się już nie udało, bo linka jest pęknięta. Za 20 zeta i 120 minut byłem w domu. Rower nie przerzuca, ale jeździ. Umówiłem się na reperację za 3 tygodnie (takie terminy mają!). Nie będzie lekko, 65 zeta za robociznę + części. Ale lepiej to niż "przegląd całościowy" za 145.
***
Sobotę na Stogach spędziliśmy spokojnie. Po dobrym obiedzie, długim spacerze (stosunkowo zimno było i wietrznie, dobrze, że chociaż słonecznie) i 3 browarach nawet nieśmiertelna gadka, że w wieku 60 lat matka nadaje się już do piachu (sic!) dała się znieść. Mam nadzieję, że przede wszystkim dożyję takiego wieku, bo to, że nie będę się nudzić, to raczej nie wątpię.

Ha, nawet widziałem końcówkę meczu RPA-Polska 1-0. Oczywiście nie było czego oglądać, natomiast zaakcentowana wiadomość, że ostatnim, który strzelił bramkę drużynie afrykańskiej jest obecny prezes pzpn, brzmi jak smutny żart. I niestety brzmienie i okoliczności tego komunikatu są nad wyraz prawdziwe i smutne właśnie. Za to wieczorem obejrzałem dwa widowiska piłkarskie — futbol ameryki południowej zawsze mnie pobudza — Brazylia-Urugwaj 4-0 i Argentyna-Kolumbia 1-0 w el. MŚ 2010. W tym pierwszym Urugwaj nawet nie był jakiś specjalnie zły (oprócz tego, że nieskuteczny), tylko że gra Brazylii (zaskakująca jak dla mnie) opierała się na dobrej (i szczęśliwej obronie) i błyskawicznych kontratakach. Sytuacja na boisku zmieniała się jak w kalejdoskopie, było mnóstwo przejęć piłki, ostrych starć, dryblingów, szybkiego biegania i fantastycznej techniki. To się nazywa futbol. Wolę każde rozgrywki Am. Płd. niż cokolwiek z ligi mistrzów.
***
Pierwszy mecz Orlando gładko przegrali z Lakers 25 punktami, a Gortat był jednym z niewielu zawodników, którzy nie zawiedli, co nienajlepiej świadczy o postawie drużyny. Co ciekawe, na Gortata robi się niezły hype w prasie brukowej w Polsce, bo na stronach okładek "super expresu" czy "faktu" można zobaczyć jego zdjęcia opatrzone tytułami wielką czcionką. No, ale chłopak był nawet w highlightach na nba.com, więc jest o czym wspominać. Zdaje się, że z empiku wycofano niemiecki "basketball" — czyżby to koniec prasy wyłącznie o nba dostępnej na terenie naszego wspaniałego kraju?

Wróćmy jeszcze do czwartku. Przedsięwzięcie pod względem logistycznym i artystycznym się udało. Dzięki Pawłowi, który jeździł wozem i wygrywał rytmy. Ustawienie dwóch komputerów-laptopów, zestawu kabli i 6 mikrofonów zajęło nam 50 minut. I już można było nagrywać. Muzycznie okazało się, że będzie to mniej motorycznie i do przodu, lecz bardziej skomplikowanie i o wyższej skali trudności w rytmice. Paweł po prostu lubi smaczki, kombinacje i dużo uderzeń. Więc zrobimy artystycznego stoner-rocka. Współpraca przebiegała znakomicie. Mogliśmy z Endriu skupić się na piciu piwa i wciskaniu klawiszy record. Posunęliśmy pattern po paternie, pozostanie to tylko ułożyć pod fragmenty a, b, c, d, d1, d2, d3, d0 itp. Skończyliśmy kilka minut po 22, Paweł już był zmęczony graniem. Ja jestem zadowolony. Myślę, że brzmienie z objętościówek załatwi wszystko, Paweł ma mocną stopę i dobry akcent na werblu, więc nie będzie wiele kombinowania z dodatkowymi ścieżkami.

Brak komentarzy: