czwartek, 28 grudnia 2017

Kevin Arnold - avenue (1996)



jak kiedyś tę kasetę bardzo lubiłem, bo słychać tam było coś więcej prócz blach
tymczasem chwilami jest to monotonny koncert na dudy i basy
niemniej, to chyba jedna z bardziej artystycznych kolaboracji wokalnych moich i Kamili, która umiała niewiele, na pewno nie śpiewać, ekspresja głęboko schowana (w sumie do dzisiaj nie wiem, czemu z nami śpiewała i czemu tak długo się ze sobą męczyliśmy) (dzisiaj mogę rzec, że to był pierwszy przejaw różnicy pokoleń, którego teraz doświadczam, ale nie mogę zrozumieć = wiecznie "młody" = myśmy wtedy byli jeszcze na winach, a oni już na amfie)
ALE np. "scream" jest bardzo fajnym zupełnym zaprzeczeniem tezy
muszę też przyznać, że podobnie jak w przypadku III VU, bardzo dobrze (z jakich powodów? zabrakło zasilacza, który poszedł na klawisze?), że gitara nie ma przesteru
"today" smashingów = się słuchało rzeczy, ba, szał koncertowy w technikum = nasz najlepszy numer (ciekawostka, tutaj wyłącznie wokal i gitara)
ogólnie nie jestem pewien "datowania" tej kasety = po zestawie numerów wnoszę, że to był etap przechodni, próba zakamuflowania żałoby po Johnie, tak jakby nam się wydawało, że tak naprawdę potrzebujemy wokalistki = nie potrzebowaliśmy, ale jedyny singiel w studio wyszedł ekstra
it would be so nice = Mudhoney, zawsze się szczyciłem, że słuchaliśmy
o k... = jesus = cover VU, i to jaki!
(to chyba musiały być pierwociny, Kamila ma jeszcze taki wysoko dziewczęcy głos, tak jakby podobny, stąd i chęć śpiewania)
na klawiszach zaś musiała grać jej koleżanka, która swego czasu pojawiała się na próbach w New Port, TAMTEMI czasy to była niezła miejscówka
słowo się rzekło = wczesna wersja "headache", to stąd wzięła się wizja, że musimy tych klawiszy użyć w studio (skoro nie ma gitary = ja grałem), ten obszerny, wielokilogramowy zestaw wzięliśmy zresztą do studia, a Tomasz Dolny niczego się nie bał i niczego nie zabraniał; obczaj końcówkę
teraz ruszam na stronę A
która oznaczA
że naszą najważnieją płytą było "Every Good Boy..."
stąd "family killer" brzmi tak jak powinien brzmieć, aczkolwiek wersja DEMO ma swoje nieprzemijalne highlighty
w dzisiejszych czasach ciężko to przeKodymować, ale w czasach "Mendy" Apteka była bardzo sub-pop
"pink monster of cakes" to była Johna, ale też oczywiście Mudhoney, w sumie jestem bardzo zadowolony, że z 60/70s rocka przeskoczyłem na amerykańską muzę, że Johny, który obok Kreatora i Antaxa mógł słuchać Mudhoney, że jednostki, dzięki którym kultywuję wspomnienia, tak, to głównie o nie chodzi
ach, "her", to też była Johna, to była piosenka miłosna (dobra, to kiedy znajdę TAMTE kasety?) = obczaj, jak tam Johny wywija na perce
pod wpływem wina i okresu międzyświątecznego cofam słowa o monotonni i nudzie = genialny wehikuł wspomnień





3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Fajny pomysł z wrzucaniem tych "płyt", zajebiście, że Wam się coś zachowało. Czytam te historie z przysłowiowymi wypiekami na blasze, tfu twarzy. adhd

vreen pisze...

Cześć Adaho! słucham Waszej płyty :)

Anonimowy pisze...

i co? i co? adhd