sobota, 5 października
My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj pada, ale potem wraca/jeszcze trwa lato, chociaż mniejsze, i nigdzie nie chodzimy przez cały dzień, bo mieliśmy tego nie robić, ale za to czytamy na świeżym powietrzu.
No i jak zaczęło lać, to trzeba było dwukrotnie zwiększyć głośność w tv, bo w jadalni na coś, co jest przezroczystym pleksidachem padał deszcz, i to tak głośno, że żeby usłyszeć grzmoty, to trza było otworzyć okno. Taki loft.
Czerwone wino leci, i orzeszki, i speculos w ciasteczkach, a my — po napisaniu akapitów mieliśmy tyle szczęścia, że oglądaliśmy ichni odcinek master-chefa, a to były emocje rzecz jasna.
Rano, po odratowaniu kręgosłupa (za miękkie wyro) lektura oraz tym razem muzyka, śniadanie i nie wybieramy się nigdzie. No dobra, po internet do archiwum, ale tam go nie mają, i się rozwlekają dwa razy po tym francusku. Obejściem ulicy zawracamy i miast do DIA trafiamy na SIMPLE, gdzie jest niezły wypas serowy oraz likier z czarnych porzeczek (nie kupujemy, co się odwlecze). I krewetki.
Zachodzimy do domu na lunch, telefon oczywiście nic nie wyjaśnia (w komentarzu potem możemy napisać, że prócz tego, że wszystko było ok, to internet też działał wtedy kiedy była ładna pogoda i gdzieś z Tuluzy nie padało po drodze, kiedy w międzyczasie zbyt wiele osób nie korzystało z tego łącza i kiedy stało się z kompem tylko w jednym jedynym rogu, ale poza tym bez problemów), no to skoro i tak mieliśmy czytać, to idziemy pod żyrafy, a tam — proszę państwa — miasto daje pół godziny za free! Akurat tyle, na ile nam starcza baterii, zatem wszystko jest na temat, wiemy, że mecz jutro, robić nie trzeba, a sklepik też się znajdzie.
Dokończyłem lekturę, Michael uratował Salander — wiem, bo widziałem szwedzki film, teraz czekam na zamerykanizowaną wersję z Bondem. Magazyn książki, a potem zabieram się za następną. Na kolację krewetki, białe wino, jeszcze więcej słodyczy, które mamy, a nawet lody miętowe. Będzie się działo!
A, no i cydr, wiele cydru. W sklepie aż mieni się w oczach.
A no tak, w parku było jeszcze ciepławo, była impreza rodzinno-dziecięca, były występy, rodzimi ultrasi (całkiem dorośli) mieli flagi, palili racę i śpiewali z zespołem (bardzo niemłodzi). Młodzież pije malutko, ale pali ogromniaste blanty (dorośli również) i wcale się z tym nie kryje. Zapach kadzidła (z jałowcem) był wszędzie.
A no i we Frischu jest ten dwudniowy festiwal muzyki retro, nawet trafiliśmy na próbę zespołu (też bardzo niemłodzi) oraz jarmark staroci, ponadto w parku widzieliśmy dwie pary młode, jedna niebiała, druga arabska (nowość) i pan młody wcale nie był za młody. Taki temat dzisiaj.
My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj pada, ale potem wraca/jeszcze trwa lato, chociaż mniejsze, i nigdzie nie chodzimy przez cały dzień, bo mieliśmy tego nie robić, ale za to czytamy na świeżym powietrzu.
No i jak zaczęło lać, to trzeba było dwukrotnie zwiększyć głośność w tv, bo w jadalni na coś, co jest przezroczystym pleksidachem padał deszcz, i to tak głośno, że żeby usłyszeć grzmoty, to trza było otworzyć okno. Taki loft.
Czerwone wino leci, i orzeszki, i speculos w ciasteczkach, a my — po napisaniu akapitów mieliśmy tyle szczęścia, że oglądaliśmy ichni odcinek master-chefa, a to były emocje rzecz jasna.
Rano, po odratowaniu kręgosłupa (za miękkie wyro) lektura oraz tym razem muzyka, śniadanie i nie wybieramy się nigdzie. No dobra, po internet do archiwum, ale tam go nie mają, i się rozwlekają dwa razy po tym francusku. Obejściem ulicy zawracamy i miast do DIA trafiamy na SIMPLE, gdzie jest niezły wypas serowy oraz likier z czarnych porzeczek (nie kupujemy, co się odwlecze). I krewetki.
Zachodzimy do domu na lunch, telefon oczywiście nic nie wyjaśnia (w komentarzu potem możemy napisać, że prócz tego, że wszystko było ok, to internet też działał wtedy kiedy była ładna pogoda i gdzieś z Tuluzy nie padało po drodze, kiedy w międzyczasie zbyt wiele osób nie korzystało z tego łącza i kiedy stało się z kompem tylko w jednym jedynym rogu, ale poza tym bez problemów), no to skoro i tak mieliśmy czytać, to idziemy pod żyrafy, a tam — proszę państwa — miasto daje pół godziny za free! Akurat tyle, na ile nam starcza baterii, zatem wszystko jest na temat, wiemy, że mecz jutro, robić nie trzeba, a sklepik też się znajdzie.
Dokończyłem lekturę, Michael uratował Salander — wiem, bo widziałem szwedzki film, teraz czekam na zamerykanizowaną wersję z Bondem. Magazyn książki, a potem zabieram się za następną. Na kolację krewetki, białe wino, jeszcze więcej słodyczy, które mamy, a nawet lody miętowe. Będzie się działo!
A, no i cydr, wiele cydru. W sklepie aż mieni się w oczach.
A no tak, w parku było jeszcze ciepławo, była impreza rodzinno-dziecięca, były występy, rodzimi ultrasi (całkiem dorośli) mieli flagi, palili racę i śpiewali z zespołem (bardzo niemłodzi). Młodzież pije malutko, ale pali ogromniaste blanty (dorośli również) i wcale się z tym nie kryje. Zapach kadzidła (z jałowcem) był wszędzie.
A no i we Frischu jest ten dwudniowy festiwal muzyki retro, nawet trafiliśmy na próbę zespołu (też bardzo niemłodzi) oraz jarmark staroci, ponadto w parku widzieliśmy dwie pary młode, jedna niebiała, druga arabska (nowość) i pan młody wcale nie był za młody. Taki temat dzisiaj.
(prawe, lewe, jeść) (a foto dnia, bo tam nawet góry widać, ale jeszcze nie wiem jakie, za to teraz wiem, że Rodan. TEN Rodan)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz