niedziela, 6 października
My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj znowu pada, ale tylko wieczorem, wciąż trwa lato, wcale nie mniejsze, chodzimy przez cały dzień, aż mnie bolą nogi, i nie czytamy na świeżym powietrzu, bo chodzimy.
Event Horizon (1997) — nieco horrorystyczne SF, ale biorąc pod uwagę rok powstania, to wnętrza, efekty specjalne i widoki robią wrażenie. Fabuła i jej wyjaśnienie bardzo błahe, ale film trzymał w napięciu i był porządnie zrobiony. Dodatkowo miłe było to, że Sam Neil miał do odegrania rolę negatywnego bohatera, co samo w sobie jest ciekawe. I miał świetną charakteryzację w końcowej części obrazu. Rzecz jasna końcówkę dokończyłem rano, bo była zbyt straszna, ale w pokoju dziennym rano jest idealnie ciemno, a ekran był ustawiony pod świetnym kątem.
Mimo tego strachu (nie ja) spało się dobrze, chociaż sny dziwaczne, ale przynajmniej kręgosłup znalazł swoje miejsce, a rano obudziło mnie dziewięć uderzeń dzwonów — pora wstawać. Wstaliśmy się, śniadaliśmy się, zebraliśmy się, kanapki, kawa i tam-tamy (to taka lokalna tradycja) zrobione, plan nakreślony — idziemy.
My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że tutaj znowu pada, ale tylko wieczorem, wciąż trwa lato, wcale nie mniejsze, chodzimy przez cały dzień, aż mnie bolą nogi, i nie czytamy na świeżym powietrzu, bo chodzimy.
Event Horizon (1997) — nieco horrorystyczne SF, ale biorąc pod uwagę rok powstania, to wnętrza, efekty specjalne i widoki robią wrażenie. Fabuła i jej wyjaśnienie bardzo błahe, ale film trzymał w napięciu i był porządnie zrobiony. Dodatkowo miłe było to, że Sam Neil miał do odegrania rolę negatywnego bohatera, co samo w sobie jest ciekawe. I miał świetną charakteryzację w końcowej części obrazu. Rzecz jasna końcówkę dokończyłem rano, bo była zbyt straszna, ale w pokoju dziennym rano jest idealnie ciemno, a ekran był ustawiony pod świetnym kątem.
Mimo tego strachu (nie ja) spało się dobrze, chociaż sny dziwaczne, ale przynajmniej kręgosłup znalazł swoje miejsce, a rano obudziło mnie dziewięć uderzeń dzwonów — pora wstawać. Wstaliśmy się, śniadaliśmy się, zebraliśmy się, kanapki, kawa i tam-tamy (to taka lokalna tradycja) zrobione, plan nakreślony — idziemy.
Nową trasą do dworca, następnie znakomitymi bulwarami pełnymi sklepów, OM całkiem całkiem (głównie ten lazur dresów), ale na mecz nie idziemy. Kamienica za kamienicą, coraz więcej "skośnych" ulic, zbliżeniowo z Lizboną, wzgórza, kościół na górze, słońce lato.
Zupełnie niechcący trafiamy na niedzielny pchli targ — cudownie. I cudownie zaliczone. Byliśmy blisko HP za 5E, ale wybralim 3 filiżaneczki za tę samą kwotę, chwila strachu i już jest.
Kościół Sacre-Coeur z zewnątrz słabiutki, ulice wciąż ładniunie. Wspinamy się. Całe miasto z góry. Zatoka z góry. Stadion z góry. Kościół Notre-Dame oszałamia złotymi mozaikami. Zdjęcie flagi. Czołg. Wracamy do dzielnicy portowej.
Trafia się spare i trafia się tańszy likier porzeczkowy — fantastycznie. Słońce powoli się opuszcza, zostawiając nam żółte światło.
Sklepy, wystawy, lila bluza w H&M'ie (za droga — nawet ja, chyba, bym tyle nie wydał [30E]), mydła pachnące (4 x 2E), wracamy do domu znaną trasą. Coraz piękniejsze foto. Widoki z dworca.
Chwila na kanapkę, cydr i likier. Potem obiad/kolacja z ryżem, kiełbaską i okrągłą białą rzepą w sosie spod laski/kiełbaski. W sam raz smacznie. Pogoda rysuje się dobrze, stateczki pływają. Jest statecznie. Ja może niedyskretny, ale internetu nie ma jak nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz