poniedziałek, 24 października 2011

Wspomnienia z wakacji 2 — O spędzaniu wolnego czasu



Te będą mniej sprecyzowane. Co najbardziej lubię robić w życiu? Robić muzę i pić. No mógłbym jeszcze oglądać filmy, ale bez tego można żyć. Na wakacjach nie można robić muzy, w końcu kiedyś trzeba mieć wolne, to pozostaje picie. O tym już było. Więc o czym zatem? Jest taka postawa życiowa, która na wakacjach spełnia się całkowicie w trzech aktywnościach: piciu, jedzeniu i seksie. No to mamy temat — będzie o pieszych wędrówkach. Byłem całkowicie przygotowany (naprawdę), że przez dwa tygodnie będę smażył się na czarnym piasku, a nawet tylko leżał w pokoju (pierwsze dwie godziny były szczerze ok), czytał niepotrzebne fabuły i nic ponadto. Nawet podobała mi się ta opcja — ileż można łazić po mieście, oglądać architekturę secesyjną czy rzymskie resztki i latać po muzeach i kościołach, tu Miró, tam Caravaggio — można się zmęczyć. Plaża — to jest to! I nagle okazało się, że jest tutaj kilka miasteczek i do nich przejazdy, do tego wyprawy do sklepu w celu obowiązkowego uzupełnienia płynów, wieczorne ablucje, posiłki i nagle okazało się, że na plażę zostaje mało czasu. Ale to jeszcze nie koniec kłopotów.

Dodatkowo okazało się, że oni mają tu góry, niektóre bardzo wysokie, a do tego mają w nich szlaki! Takie "turystyczne". Dla pieszych. Właściwie oba stwierdzenia powinny być w cudzysłowie, bo na szlaki turyści nie chodzą, zaś miejscowi w ogóle nie chodzą. Naprawdę — 5 km wydaje się jakąś opcją wyrwaną z kontekstu. Albo z komiksu. "Ale głupi ci turyści, żeby iść 5 km piechotą!!".

Szlaki mają numerki (co przydatne) i są oznaczone kolorami. Głównie żółtym. Grunt, że działa. Istotnym novum jest, że zbędne (zbędne w sensie punktów docelowych, nie wędrówki) odnogi są oznaczone przez skreślenie, więc nie trzeba się zagłębiać w głąb, by stwierdzić, że szlak do nas nie mówi (patrz ostatnia wyprawa rowerowa). Niektóre, górskie, są prawie takie same jak u nas: najpierw dużo lasu iglastego (tyle że pinie), potem krzaki, potem nawet te znikają. Tylko że góry bywają inne. Obejrzeć jakiś film sf o Marsie i to będzie to. Inne, niższe górskie, z tak zwanym lasem liściastym są całkiem ok, inne drzewa, dużo cienia, ładne krajobrazy. A jak już się dojdzie do oceanu, to w ogóle jest wypas. Są też inne, na widok których człowiek staje i rzecze: "Ty, pacz, k... — Meksyk!". I te są naprawdę ok. Szczególnie wtedy, jak na poprzedniej wycieczce wiało, padało, było zimno i człowiek zdążył już zjeść wszystkie zapasy. Zatem obarcza się tymi rzeczami, których mu wtedy zabrakło, po czym okazuje się, że (k..., Meksyk), jeść się nie chce, ciuchy to se można założyć na głowę, by się nie zagotowała, a wody i innych napojów zabrakło w połowie. Żar z nieba. Cień można znaleźć jedynie na wysokości kolan. A widoki, oprócz tego, że właśnie akurat się nie zmieniają, to i tak ich nie widać, bo trzeba obaczyć każdy krok, a jeżeli nie są to skały, które należy trwale stopą wyczuć, to jest to zestaw drobnego żwiru, na którym łatwo się przejechać. I tylko kaktusy na tle błękitnego nieba sprawiają, że można poczuć się jak w Meksyku. To lubię. Są jeszcze drogi. I te też lubię. Szczególnie te, na których autobus pojawia się 3 x dziennie, co oznacza też, że samochody nie są częste. Więc jeśli się jest między autobusem drugim a trzecim, to miast siedzieć spokojnie w kafejce przy piwie albo chociaż w cieniu, to można się przejść te 5 czy 13 km w górę lub w dół, w końcu przez kilka godzin nikt jeszcze nie umarł. Zatem idzie się rozgrzanym asfaltem (38 stopni C) w pełnym słońcu (35 stopni C), woda i inne napoje już się dawno skończyły, jeść się nie chce, między podeszwą stopy a podeszwą buta wytwarza się nieokreślona atmosfera, na myśl przychodzą grzanki z serem, muzyki już nie ma, bo wyczerpała się bateria (o ile właśnie nie wyczerpała się bateria pomysł jest znakomity), teoretycznie jak się ma ramiona w kolorze dobrze wygotowanego raka nie powinno się już opalać, ale skoro cierpieć, to na całego i jeszcze się okazuje, że autobus nas minął między jedną wioską a drugą. Jak się dobrze spojrzy, to jezdnia w pewnej odległości się rozpływa w gorącym powietrzu. Pokazują to na filmach. A potem ich bohaterowie są pożywką dla sępów. Jaki jest sens w wędrówce? Nie mam pojęcia. Podobnych wrażeń można doznać leżąc na plaży i czytając "Małe kobietki". Dlatego wybieram wędrówkę. Szczególnie bezcelową. No ok, bateria mogłaby wystarczyć.

ps. Autobus, jeżeli mija, to się zatrzymuje i pyta, czy chcemy się zabrać. Taki kraj.

Brak komentarzy: