środa, 26 października 2011

Wspomnienia z wakacji 3 — O słowach i seksie



Trzy podstawowe ludzkie aktywności życiowe na wakacjach — picie, jedzenie i seks — dopuszczają też (czasem, umówmy się) inną (zbędną) zabawę pod tytułem: "1000 myśli, które mi do głowy przyśli". Można tu od razu uściślić, że pod wpływem porażenia słonecznego, upojenia alkoholem, temperatury (porażenie słoneczne to coś innego) i ogólnego lenistwa (wiadomo, wakacje) ich liczba maleje co najmniej o połowę, jeżeli nie więcej. A te składają się głównie ze słów. Ba, ja właściwie składam się wyłącznie ze słów. Przecież nikt rozsądny nie posądzi mnie o czyny. Niektórzy co prawda mnie widzieli, ale do dzisiaj nie mają pewności, czy to ja.

Znakomitym źródłem słów na wakacjach są książki, które zabiera się dla zabicia czasu. I te słowa potrafią zabijać. Czytelnictwo plażowe osiąga niesamowitą skalę, natomiast większość książek (niestety głównie w obcych germańsko-nordyckich językach) ląduje obok recepcji hotelowej, co nie najlepiej świadczy o przywiązaniu ludzi do słów. Może coś nie tak jest z ludźmi? Albo chodzi o wrodzoną oszczędność — Polak nigdy nie zostawi czegoś, na co wydał pieniądze. No chyba, że dostał słowa za darmo albo były one dołączone do "Olivii", z czego "Olivię" warto było wziąć z powrotem (cholera). Będąc na etapie, kruchego bo kruchego, konsensusu, trzeba wziąć słowa, które są dobre dla obu stron. Oczywiście taka opcja nie występuje w naturze, więc godzimy się na pewne ustępstwa i pewne słowa zostają w domu, co bywa nieekonomiczne, bo niektóre starczają na dwa miesiące, więc ileż kilogramów byłoby mniej. Zatem Llosa — dobrze, Murdoch — niedobrze, Pilch — dobrze, "Małe kobietki" — sami zgadnijcie, Singer — dobrze, Lehmann-Haupt — niedobrze, Coben — uznajmy wartość edukacyjną. Odnoszę wrażenie, że bez większości tych słów bym się obył, a jeżeli jeszcze odrzucić fabuły to niewiele pozostaje. Lektura bywa rozczarowująca. Człowiek przeczyta te 700 stron. Zagadki zostają rozwiązane (gdyby nie — byłoby jeszcze gorzej) (no ej, jesteśmy na wakacjach). Ale pozostaje to uczucie pustki, tudzież osamotnienia. Już koniec? To co teraz? Co ze sobą zrobić? Zacząć następną? Bez sensu — i tak się kiedyś skończy. Nawet jak będzie miała 1000 stron i wiele tomów.

Ale wróćmy do złych książek. Bywają rozczarowujące. Jakkolwiek owe spotkania ze słowami można traktować w sposób konwencjonalny: no trudno, przeczytałem. Co się stało, to się nie odstanie. W końcu zrobiłem to na własną odpowiedzialność. Nikt mi nie kazał czytać do końca. Ba, nikt mi nie kazał nawet zaczynać. No przecież. Nawet jeżeli była to relacja szkodliwa, to działała w jedną stronę. Wniosek — książki są bezpieczne.

Nie żeby ludzie byli niebezpieczni. Ponadto osobiście z reguły mnie nie rozczarowują, gdyż ponieważ nie mam oczekiwań. Zatem idąc tym tropem, każdy gest działa na ich korzyść. Słowa mają gorzej. Na przykład słowa mówione prawie w ogóle nie mają ze mną szans. Odpowiadam "acha" i one się miękną albo robią "pff". Słowa śpiewane trafiają do mnie z rzadka. Wielkie ich szczęście, że ich nie rozumiem, zatem możemy sobie wspólnie koegzystować, one są, ja udaję, że nie wiem o czym są i tak już jedziemy parę dziesięcioleci. Słowa pisane zaś — o, to jest coś. Zapisane słowo łydka albo kark nabiera o wiele większej mocy, a zbitek słów potrafi obudzić człowieka w środku nocy. W słowie pisanym jest siła. No chyba, że mówimy (piszemy) o "Małych kobietkach".

Nigdy nie uwierzyłbym, że w tak zwanej literaturze tak często pojawia się słowo furia. To ostatnio mój ulubiony wyraz. Co więcej. Mogę spojrzeć sobie w lustro i powiedzieć: oto synonim furii. I proszę, nie dość, że pokrętna prawda, to jeszcze świetny żart, a w dodatku zapisane = literatura.

Innym atrakcyjnym wyrazem jest szatańskość. Już teraz sam do końca nie wierzę, że widziałem to słowo. Ale przecież go sobie nie wymyśliłem. I znowu — mogę spojrzeć sobie w lustro i rzec: kozioł, powiadasz. Nie, żeby to była prawda, ale coś w tym jest. Natury nie oszukam. Nie dość, że dowcip (i to dosłownie), to jeszcze literatura.

Zatem w tej wakacyjnej walce między słowami, płynami a peregrynacją nie wiem co jest mniej stratne. Może chodzi o zasadę zachowywania energii. Ale zaraz za tym czai się pytanie — na co? Ale nie wchodźmy w ten zaklęty krąg rozczarowujących pytań bez odpowiedzi. Być może, jak już boli tyłek, warto się przejść, jak człowiek się przejdzie, to będzie mu się chciało pić, jak już się za dużo napije, to może sobie usiąść albo nawet położyć. I może to jest rozwiązanie?

A co do seksu, to lepiej go mieć niż nie mieć. Najlepiej z najlepszym przyjacielem. Jak w żołnierskim liście: w lewej ręce trzymam twoje zdjęcie, prawą myślę o tobie. I proszę, i żart, i literatura.

Brak komentarzy: