środa, 6 kwietnia
Zawizytowałem Wojta. Wygląda jak wykarmione zombie (no dobra, ubrał szeroką bluzę). Nawet tak powłóczy nogami jak w klasycznych dobrych filmach. Ale śmieje się z "hitler dowiaduje się o jadłodalni", co dla mnie jest objawem zdrowia. Odsłuchaliśmy wszystko co trzeba, znaleźliśmy ułożenie palców na strunach (tych niżej, tych niżej), no i wypiłem dobrego, własnorobnego ale Wojta. Wieczorem zaczęło wiać.
***
The French Connection (1971). Gene Hackman jak zwykle brzydki. Duet z Royem Scheiderem wzorowy. W czasach podwójnie szybkich i wsciekłych żadne efekty już nie robią wrażenia na dzieciakach. Wystarczy przeczytać komenty pod "Bullitem". A pomyśleć, że kiedyś dla takich rzeczy ginęli kaskaderzy. Twórcy 007 zawsze poświęcają wiele uwagi pracy, jaką włożyli ludzie od scen akcji, z naciskiem na to, jak trudne albo niepowtarzalne były niektóre akrobacje. Film może nie jest dopracowany w szczegółach, co mi w ogóle nie przeszkadza, ale dobrze się ogląda takie kino sensacyjne. Wyłączam myślenie i się zachwycam. A i efekt Słowackiego na mnie nie działa. Zdecydowanie kiedyś to oglądałem w czasach telewizyjnych i niektóre sztuczki wciąż mi się podobają. Fernando Rey świetnie wygląda. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na muzykę Dona Ellisa. No i jak mam nie lubić Williama Friedkina przecież.
French Connection II (1975). Musieli mu znaleźć nowy kapelusik, bo widocznie stary nie zachował się w garderobie. Powtarzając utarą kwestię — film i tak by mi się podobał — ma odpowiedni rocznik. Trzeba przyznać, że od początku cały film był ciężki i niesympatyczny. John Frankenheimer. Gene Hackman miał taką solówkę, że nie można go podejrzewać o brak umiejętności aktorskich (chociaż "The Conversation", 1974, lepiej). I bardzo dziękuję autorom scenariusza, że spełnili moje oczekiwania oglądacza pierwszego stopnia — drugi raz takiego zawodu w finałowej scenie bym mógł nie znieść. Tak, nie sposób jednoznacznie określić, że II jest słabszym dziełem. Ale trzeba zacząć od I.
Zawizytowałem Wojta. Wygląda jak wykarmione zombie (no dobra, ubrał szeroką bluzę). Nawet tak powłóczy nogami jak w klasycznych dobrych filmach. Ale śmieje się z "hitler dowiaduje się o jadłodalni", co dla mnie jest objawem zdrowia. Odsłuchaliśmy wszystko co trzeba, znaleźliśmy ułożenie palców na strunach (tych niżej, tych niżej), no i wypiłem dobrego, własnorobnego ale Wojta. Wieczorem zaczęło wiać.
***
The French Connection (1971). Gene Hackman jak zwykle brzydki. Duet z Royem Scheiderem wzorowy. W czasach podwójnie szybkich i wsciekłych żadne efekty już nie robią wrażenia na dzieciakach. Wystarczy przeczytać komenty pod "Bullitem". A pomyśleć, że kiedyś dla takich rzeczy ginęli kaskaderzy. Twórcy 007 zawsze poświęcają wiele uwagi pracy, jaką włożyli ludzie od scen akcji, z naciskiem na to, jak trudne albo niepowtarzalne były niektóre akrobacje. Film może nie jest dopracowany w szczegółach, co mi w ogóle nie przeszkadza, ale dobrze się ogląda takie kino sensacyjne. Wyłączam myślenie i się zachwycam. A i efekt Słowackiego na mnie nie działa. Zdecydowanie kiedyś to oglądałem w czasach telewizyjnych i niektóre sztuczki wciąż mi się podobają. Fernando Rey świetnie wygląda. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na muzykę Dona Ellisa. No i jak mam nie lubić Williama Friedkina przecież.
French Connection II (1975). Musieli mu znaleźć nowy kapelusik, bo widocznie stary nie zachował się w garderobie. Powtarzając utarą kwestię — film i tak by mi się podobał — ma odpowiedni rocznik. Trzeba przyznać, że od początku cały film był ciężki i niesympatyczny. John Frankenheimer. Gene Hackman miał taką solówkę, że nie można go podejrzewać o brak umiejętności aktorskich (chociaż "The Conversation", 1974, lepiej). I bardzo dziękuję autorom scenariusza, że spełnili moje oczekiwania oglądacza pierwszego stopnia — drugi raz takiego zawodu w finałowej scenie bym mógł nie znieść. Tak, nie sposób jednoznacznie określić, że II jest słabszym dziełem. Ale trzeba zacząć od I.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz