Bossskie. Allen. Po pierwsze primo — fajnie, że nie musi już się pojawiać na ekranie. Po drugie primo — nie mam nic przeciwko jego współczesnym filmom. Bywają nawet lepsze od tych dawniejszych. Wiele zależy od czasoprzestrzeni. "Vicky Cristina Barcelona" zdaje mi się teraz słaba. Tu podobało m się wszystko. Od historyjek, znakomicie dobranych słów w każdej scenie, narratora, obsady, gry aktorskiej, angielskiego angielskiego, po ton opowieści, sposób jej prowadzenia, finał, całokształt. W zakresie, jaki sobie wyznaczył ten obraz, nie ma słabych punktów. Aaa. Racja. "Morał był słaby". Muszę czytać więcej komentarzy.
Naach! Takiego wieczoru nie miałem chyba od 4 tygodni. Chill-out. Pełen. Ray Allen (z odtworzenia) wygrał z Knickerboxers. *** A zaczęło się od eskalacji mojego geniuszu. Perkusję napocząłem wcześniej (patrz wcześniej), potem błysk, zmniejszyłem jej panoramę do prawie mono, dodatkowo werbel (kant) w lewo, a stopa w prawo. Bas kręciłem chyba z godzinę dwadzieścia. Dwa razy wyskoczył mi program, bo nie mógł znieść sygnału przesterowania. Jak już znalazłem odpowiedni reverb na gitarę, to właściwie nic nie musiałem zrobić, solówki już wcześniej były w sam raz. Zbliżała się godzina zero, a ja byłem w szale tworzenia. Co ciekawe, na wokal użyczyłem tych samych ustawień co na bas i jest gites. Zatem: dr — współczesne retro między klimatem "Twin Peaks" a Black Keys, bas, gitary i wokal — współczesne retro Black Keys, w końcu blues to jest, w efekcie nawet bym się dopatrzył trochę zimnego tchnienia późnego Breakout. Można sobie zapisać, a potem sprawdzić. "Roll with me". *** Ps. boże ileż hałasu potrafi generować człowiek za oknem w słoneczny, ciepły wieczór! Głosy, psy, piłka, dzieciary, kopary — przecież tak nie można pracować! *** Mam grzywkę. Jestem gość. *** Murder in Orient Express (1974). (Dobry rocznik). To ten czarny Poirot. Petera Ustinova wolę z "Quo Vadis". Bardziej pogadanka niż film, ale dzięki scenom komediowym rozprasza to wrażenie. Pomińmy zagadkę; miło jest popatrzeć, jak TAKA grupa starszych osób oddała swoje talenty na ekranie. Na przykład Lauren Bacall, Ingrid Bergman, Sean Connery, Vanessa Redgrave, Richard Widmark, Michael York. No, ten ostatni to za młodego robił. Ba, wiadomo, że już szron na głowie; jak na taki gerontologiczny obraz — ok. I chcę się przejechać takim pociągiem. Na końcu pliku trafiły się 3 kompletne reklamówki innych Poirotów. Było to o tyle zabawne, że łącznie z napisami, lektorem i akcentami muzycznymi niemal jota w jotę przypominały reklamówki 007.
I niepostrzeżenie się zaczęło. Trzy niespodzianki na początek, ale reszta I rundy jakoś bez szaleństw.
poniedziałek, 18 kwietnia Piosenka sportowa nabrała rozpędu, kując żelazo póki gorące, u Endriusa nagrałem akustyka. Wokale zostają te same. Jest pięknie. Ba. Nawet dograłem do płyty te partie akustyczne, które czekały od roku. Przynajmniej wstyd będzie mniejszy. Robi się ciepło. Na dworze.
wtorek, 19 kwietnia Na próbie znów wymyśliliśmy dobre zwrotki. Gorzej z refrenami. Jest od czego startować. Zrobimy jak Foo Fighters. Czy byłem szatanem?
środa, 20 kwietnia Hurra! Znowu w pracy. Uwaga: po raz pierwszy nadałem mega pogłos na perkusję Pawła do Wojta. Mega pogłos na każdy element perkusji Pawła do Wojta. Jestem z siebie bardzo dumny. Neurony aż się zagrzały. Zbliżają się święta. Wyśmigany już dowcip. (śmigus-dyngus?). Na świąteczny obiad będzie pizza i piwo. Tyle że pizza będzie z jajkiem.
Słonecznie. Nie było rowerów. Przejście w jasno wytyczonym celu godne. "Odkąd w moim życiu pojawiło się to piwo..." — mówi Pyszczku.
Poor But Beautiful (1957). Nie wiem co to znaczy komedia we włoskim stylu. Ale to była komedia we włoskim stylu. Cechowała ją lekkość, dalej posunięta bezpośredniość relacji damsko-męskich niż w analogicznych filmach amerykańskich. Słaba jakość czarno-białego obrazu jednak dodawała jej uroku i Piazza Navona ładnie. Aktorzy duuuużo sobie pogadali. Do tego Marisa Allasio i inne bohaterki. Ja bawiłem się znakomicie.
piątek, 15 kwietnia Zaskakująco było lepiej słychać niż w zeszłym tygodniu. Pełen folklor. W wycinankami. Jak Zwał Tak Zwał. A Gosia naprawdę ekstra zrobiła te wizualki (oraz foto). Po powrocie oglądałem boks. Chyba tylko po to by posłuchać kojącego głosu Pindery. Na mnie działa.
sobota, 16 kwietnia Zatem wstałem o 7 i "zrobiłem coś pożytecznego". Piosenka jest sportowa i dotyczy boksu. Mam łzy w oczach, gdy jej słucham. *** "Czarna perła" pokazała na co ją stać przy Twierdzy Wisłoujście. Wspomnienie rajdu kajakowego wraz ze spisywaniem przez policję wodną o wiele bardziej ekscytujące. Szczęśliwie Nowy Port przez około 100 m pokazał nam się z całkiem niezwykle z atmosferą jakby z lat 20. wyrwaną. Latarnia morska wciąż jest ok. *** Aleśmy se pograli z Jerzym do nocy! (Caylus). Można się było nieźle wylaszczyć.
czwartek, 14 kwietnia Niewyspanym. Inspirowany łzą w oku (Johny escape z obozu koncentracyjnego. 10 lat i nie schudł) zająłem się prozą. Dłuuuugo pisałem. Boli mnie ręka. Prawa. *** Billion Dollar Brain (1967). Ok, to nie jest poważny film. Komedianctwo scen ujęć z towarzyszącą muzyką + bondowska rozpierducha na końcu oddalają go oryginalności poprzednich filmów. Jedynie sam Harry Palmer jest wciąż boski. Ale jest Kronsteen o niezapomnianej twarzy, a napisy początkowe skręcił Maurice Binder — znakomite. Françoise Dorléac. Skojarzenia z Catherine Deneuve nieprzypadkowe.
Chyba nawet przegapiliśmy końcówkę, bo wybierałem, jaka laska w robocie jest najfajniejsza. W sensie laski. W ramach rewanżu wybierałem również facetów.
poniedziałek, 11 kwietnia Będziemy się wyrażać w piątek jako JZTZ. No, wreszcie poczułem się, jak w regularnym rytmie treningowym. Bohaterem wieczoru był Felicjan Andrzejczak i jego "nowa" płyta (http://sklep.polskieradio.pl/Products/325-biegn-jak-maratoczyk.aspx). Świetne midi.
wtorek, 12 kwietnia Transem dodatkowym byłem na próbie. Tam wspominki, relacje, nowe pomysły. Platoniczna miłość. A ona to już nie jest taka młoda. Johny nieskrakował rejestratora. Byłem wyrazisty, ale mało twórczy. Może odwrotnie. I tyle mnie widzieli tego dnia.
środa, 13 kwietnia Ocho. Ci z góry (eh, ta dzisiejsza młodzież: albo goci albo narkomani) mają perkusję. Miałem wenę i popchnąłem 4 teksty dla Endriu. Oglądaliśmy z Marcinem mecz. Ale takie tam oglądanie, jaki mecz. Spotkanie to jest spotkanie. My Disco jest naprawdę.
piątek, 8 kwietnia W przypadku koncertu należy: nałoić się, nagrać, nagadać ze znajomymi, najeść. Właśnie w tej kolejności. A ponadto wszystko przebiegło nam zgodnie z planem. I byliśmy rewelacyjni. Nie wiedzieć czemu, osaczyły mnie ckliwe szczegóły, na przykład w związku ze spotkaniem z Łysym oraz innymi niewidzianymi. Oprócz tego sprawowałem się poprawnie. Czyli za mało wypiłem. Endriu wykonał trudną robotę wspierającą. Mam nadzieję, że sobie to odbijemy rozrywkowo w przyszły piątek. W ogóle to nie lubię klubów, bo tam jest straszny hałas.
sobota, 9 kwietnia Mimo późnej nocy (2-3) wstałem rześko. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim pjetrze&pawle. Resztę dnia się relaksowałem. Przy "Trans Ameryce". Przy archiwalnych odcinkach gadu-gadu (http://gadugadu.blog.pl/). Przy H3. Nawet Dawkins to był relaks. Potem przyszedł Jerzy i znowu posiedzieliśmy do 2, tym razem przy "Caylusie". Bardzo dobrze.
niedziela, 10 kwietnia Relaksowałem się robiąc naleśniki. Adamek pokonał McBride’a, ale nie powalił. Zrobiłem rundkę. Bardzo wietrznie. Kaseta z "Quiller Memorandum" krótka jest. Bo to 60. Na słońcu jest świetnie. Jeszcze łyso w parku, ale już widać wiosnę. Pyszczku zgniotła ciasto. Na pizzę. Potem doczekałem się drugiej części "The Ipcress File" (1965). Niewiele mi brakuje, by powiedzieć, że Harry Palmer jest gJenialny. I chyba troszkę żałuję, że w serii 007 nie wykorzystano trochę więcej ciętych ripost, mniej oczywistych relacji damsko-męskich, powolnie toczących się scen i niezwykłych ujęć kamery. A niewiele brakowało. Producent Harry Saltzman, montaż Peter R. Hunt, scenografia Ken Adams, muzyka John Barry. Ten soundtrack trochę mniej mi się podoba. Temat jest świetny, ale ten klawikord tudzież węgierskie strunowe cymbały później mordują nieustannie. Jest też Sue Lloyd.
czwartek, 7 kwietnia Kurczaczki, teksty do piosenek Endriu, skróty LE i zeszło. Wieje i jest zimno. Dowiedzieliśmy się o zachwianiu absencyjnym. Na szczęście, i dzięki Endriu, Endriu zawsze na miejscu. Będziemy mieli przetarcie przed przyszłotygodniowym występem w infinium. *** Only You (1994) z Marisą Tomei, Robertem Downey Jr. (oj, jaki młodziutki). Po raz pierwszy w filmie wiedzieliśmy Trastevere. Wreszcie. Oprócz tego klasyka. I słabość komediowa. *** Wiadomo, że wraz z "zamknięciem" tamtej części piwnicy, zamknął się pewien okres i twórczości Cold Fish i czas pewien. Umpagalore 1 nagrywaliśmy w ciekawych okolicznościach, konotacjach, w jakiś sposób łącząc nieprzystające nasze upodobania, ale sumując to, co umiemy najlepiej. Rytm Pawła (w końcu na próbach grał jak trza), głos Michała, melodykę basu Wojta, moje inklinacje college'owo-rockowo-blues-rockowe. Należało się bardziej przyłożyć do promocji, ale co ja o tym wiem.
http://www.myspace.com/umpagalore http://umpagalore.prv.pl/ (doklikać do fragm. mp3) *** Szczęśliwie druga część piwnicy, gdzie Paweł grał perkę do ITNON na przykład, nie odeszła i z nią wiążą się równie sentymentalne wspominki z prób z Wojtem, gdzie szlifowaliśmy materiał na występu, Michał siedział i pił browary, pilnując, czy nie broimy, bo jeszcze wtedy nie musiał dymać do Gdyni. Więc tak jakby prawie prawie. W ramach niezobowiązującej rozrywki nagraliśmy jednomikrofonowo jeden szkic, gdzie Wojt z początku nie radzi sobie z dźwiękiem, później jest kapitalnie i jest TEN GŁOS, jest ten skład (Paweł duchem z pewnością), jest ta sentymentalna melodyka 4 chwytów i nieważnych słów. Się wzruszam, popelina jak miód trafia mię wprost. Taki prognostyk niech będzie.
środa, 6 kwietnia Zawizytowałem Wojta. Wygląda jak wykarmione zombie (no dobra, ubrał szeroką bluzę). Nawet tak powłóczy nogami jak w klasycznych dobrych filmach. Ale śmieje się z "hitler dowiaduje się o jadłodalni", co dla mnie jest objawem zdrowia. Odsłuchaliśmy wszystko co trzeba, znaleźliśmy ułożenie palców na strunach (tych niżej, tych niżej), no i wypiłem dobrego, własnorobnego ale Wojta. Wieczorem zaczęło wiać. *** The French Connection (1971). Gene Hackman jak zwykle brzydki. Duet z Royem Scheiderem wzorowy. W czasach podwójnie szybkich i wsciekłych żadne efekty już nie robią wrażenia na dzieciakach. Wystarczy przeczytać komenty pod "Bullitem". A pomyśleć, że kiedyś dla takich rzeczy ginęli kaskaderzy. Twórcy 007 zawsze poświęcają wiele uwagi pracy, jaką włożyli ludzie od scen akcji, z naciskiem na to, jak trudne albo niepowtarzalne były niektóre akrobacje. Film może nie jest dopracowany w szczegółach, co mi w ogóle nie przeszkadza, ale dobrze się ogląda takie kino sensacyjne. Wyłączam myślenie i się zachwycam. A i efekt Słowackiego na mnie nie działa. Zdecydowanie kiedyś to oglądałem w czasach telewizyjnych i niektóre sztuczki wciąż mi się podobają. Fernando Rey świetnie wygląda. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na muzykę Dona Ellisa. No i jak mam nie lubić Williama Friedkina przecież.
French Connection II (1975). Musieli mu znaleźć nowy kapelusik, bo widocznie stary nie zachował się w garderobie. Powtarzając utarą kwestię — film i tak by mi się podobał — ma odpowiedni rocznik. Trzeba przyznać, że od początku cały film był ciężki i niesympatyczny. John Frankenheimer. Gene Hackman miał taką solówkę, że nie można go podejrzewać o brak umiejętności aktorskich (chociaż "The Conversation", 1974, lepiej). I bardzo dziękuję autorom scenariusza, że spełnili moje oczekiwania oglądacza pierwszego stopnia — drugi raz takiego zawodu w finałowej scenie bym mógł nie znieść. Tak, nie sposób jednoznacznie określić, że II jest słabszym dziełem. Ale trzeba zacząć od I.
Bo miałem ciekawy weekend. Bo to był ciekawy rok. Bo pojechałem do Ameryki. Bo wtedy słuchałem "OK Computer" przez cały rok, a teraz posłuchałem "The King of Limbs". Bo nagranie jest w stereo z walkmanowego cudu techniki. Bo w piątek obudziłem w sobie sentymenty i użyliśmy określenia "Umpagalore 2"!
Po zawirowaniach i burzach za(na)graliśmy znowu razem. Johny gra na dwóch werblach. Po raz w twórczości użyliśmy języka polskiego. Najważniejsze teksty w tym kolejnym etapie Kevin Arnold pisał Johny. Gdybyśmy się wtedy nie bali grać w duecie, to moglibyśmy być rave'owo-grunge'ową wersją Japandroids 10 lat wcześniej, buchachacha. I to nawet lepszą, bo raz bas, raz gitara — co automatycznie przełamuje przekonanie, że debiutowałem na basie w zeszły piątek. A tak psychiczne ciążenie, że zespół zaczyna się od trzech, zaprowadziło nas w dalsze rejony typowej twórczości hałaśliwo-piosenkowej. Mamy zatem pierwsze wersji "Farelki" (wtedy miała 3 zwrotki), "Piosenki smutnego samobójcy", "Rosołu przemian" z miłą noise'ową tłuczką na koniec. Najbardziej żałuję, że nie poszliśmy w stronę typowej, extra, nudnej, nawalanki, jakie lubię najbardziej:
Całość może zwyczajnie kopnięta, z moją nieodłączną specyfiką wokalu, kilkoma bzdurami, w przeciwieństwie do innych "ciekawostek" słucha się z przyjemnością. No, ja na pewno:
poniedziałek, 4 kwietnia Skoro miałem wolne (wyjątkowo), to dokończyłem "I been alone" (czyli, jak to sobie tłumaczymy z Wojtem: jestem samotnym benem): w pierwszej bluesowej części pogłosy i głos z oddali w stylu Black Keys, w drugiej hard-rock, tutaj jak najbardziej w wersji Wishbone Ash z lat 70. Nie ma pierdolnięcia jak w przypadku "Bathroom", ale to numer brzmiący staro, więc musiał taki być. Bas dudni dobrze, zrobiłem tomy na mega-max-bass, w ramach nowości zapodałem pogłos na całe beczki (donośniejszy drum room, a w drugiej części nawet mocniejszy, ładnie uwypuklił się werbel w pogłosie). *** Gidget Goes to Rome (1963). Pomińmy wszelkie wątki filmu, łacznie z główną bohaterką. Skupmy się na wizerunku bohaterki drugoplanowej: Danielle de Metz. Acha, to jeszcze nie był najgorszy film z Rzymem w tle, gdyż: 1. dużo Rzymu w tle (przebiegli się po wszystkim i nawet w muzeum byli), 2. jest prostolinijny.
wtorek, 5 kwietnia Była próba Where Is Jerry, gdzie stoczono walkę ze struną, za bardzo nie zdążyliśmy zaszaleć, bo lecieliśmy na uniwerek. Ja cie! jakie im tam budynki wybudowali! a nie jakieś takie fajne baraki. Krótki wywiad w radiu MORS, gdzie polizaliśmy sobie. *** A właśnie, ważna informacja dotycząca dzisiejszego występu: Karol się choruje, zatem rozgrzeje nas Endriu z instrumentalami, potem chwila na Jak Zwał Tak Zwał i lecimy.
Endriu & Vreen (JZTZ) live 19.02.2010, fot. Maciej Śnieciński
Spania nie było, bo jechałem na zdjęcia na plażę do teledysku poklatkowego Where Is Jerry. Pogoda na tyle piękna, że po powrocie dymnęliśmy się na Szadółki. I jak to w sklepie - kupiliśmy buty. 30 zeta za skórzane, żal było nie brać. Niedługo będziemy mieli po parze na każdy dzień roku. Powrót pieszy z piwem miodowym, klasyczną dolinką, przy zachwycającym wiosennym słońcu — możemy częściej tak wracać. I niedziela zeszła. Acha, w sobotę do snu (dosłownie) oglądałem anty-walkę bokserską: Francisco Palcios kontra Krzysztof Włodarczyk. Tak zapodaję, w celu własnej orientacji w czasoprzestrzeni. Vreen contra Gypsy Child było straszniejsze zaprawdę.
The Venetian Affair (1967). W przeciwieństwie do poprzedniego filmu, gdzie trzy główne bohaterki nie grzeszyły współcześnie zikonizowaną retro-urodą, tu było na kim zawiesić oko. Począwszy od Luciany Paluzzi, "queen of the '60's spy films" (ona już tu bywała z okazji 007 rzecz jasna), która tu zastrzelona umiera obok pana z ekstra wąsem, obok głównego bohatera (Robert Vaughn) po Felicię Farr i Elke Sommer (Elkę?). Sam film nie wyróżniał się ze sterty filmów szpiegowskich tamtego okresu prócz lokalizacji (ach, ach). Czyli: scenariusz bez rewelacji, gra aktorska na poziomie, nieco mroczny klimat + sklasycyzowany wizerunek zjełczałego ex-agenta/policjanta. Ale dodajmy do tego muzykę Lalo Schifrina, świetny temat oraz pasującą, jak najbardziej, z klasycznych, jakże pasujących, piosenkę "Our Venetian Affair" śpiewaną przez Juliusa LaRosę — to nawet rozbieżność dźwięku z obrazem zaprawdę nie przeszkadza.
piątek, 1 kwietnia Żartów nie było. 10/30, 12 as., 2 zb., 6 strat, ale fajnie mi się grało. Na wyjściu mieliśmy japoński film o potworach: Vreen contra Gypsy Child. Z pojedynku na trzymanie za ręce wyszedłem zwycięsko.
A wieczorem oglądaliśmy film. Tak sądzę. Wzorem "Rzymskich wakacji" stworzono pocztówkowe monstrum, gdzie romantyczne pary rozmnożono do trzech, do obrazków Rzymu doklejono Wenecję i dorzucono technicolor. Pewnie gdyby występowałaby tu Marilyn Monroe, to film ostałby się na dłużej. Ha, Louis Jourdan -> Kamal Khan. Dorothy McGuire niezmiennie przypomina mi Michelle Pfeiffer. Wciąż naparza (głośno) hollywoodzka orkiestra, ale uogólniając, tak naprawdę to jeszcze nie był najgorszy film z Rzymem w tle.
sobota, 2 kwietnia Wcześnieśmy wstali, zjedli i pojechali. W ciągu kilku godzin załadowali i zezładowali tonę betonu na przyczepę traktora, po czym obficie się najedli. Potem już było lekko, ale dźwiganie 30-kilogramowych płyt chodnikowych trochę dało w kość. Dwie takie = ja. A nawet więcej niż ja. Działka w Siwiałce będzie miała tarasy, domek, grzybka no i garaż. Szkielet już postawiliśmy, chociaż obawiam się, co będzie, kiedy zdejmie się drewniane podpórki i odsupła druty.
W gruncie rzeczy będzie to podróż sentymentalna dla tych, których pamięć sięga daleko wstecz. W końcu będzie to spotkanie post-Kevin Arnold, post-Cold Fish z dodatkiem post-Who Cares, czyli witamy w lokalnych grunge'owych nineties z początku naszego wieku. Zapraszamy. Zobaczyć Vreena grającego na basie to chyba gratka, co nie?
To jest trochę złe i trochę niezłe. Niby w "studio", ale bardziej "na radyjkach" (= przez kabel). Moc powielanych pomysłów, które w konsekwencji są męczące. Krótkie utwory czasem killerują, ale całość jest męcząca. Jak już zagraliśmy, co mieliśmy, to bawiliśmy się w improwizacje, które niewiele różnią się od numerów podstawowych. W przeciwieństwie do "Church demo EP" (1994) wcale nie jest zabawne. W żaden sposób. Zimna fala, grunge-noise i Nirvanę w swoim sercu mam. Ale mus, to mus. Zatem: trżevlin'.
Apocalypse World War II (2009) — o właśnie to sobie oglądamy do snu. wtorek, 29 marca Na próbie tradycyjnie byłem szatanem i robimy mocny heavy-rockistowski łomot. Ale staff jest dobry. Potem się rozkaszlałem i zobaczyłem dwie bramki Holendrów i ładne stroje Urusów.
środa, 30 marca Pani dohtur, przyszłem, bo kaszlę. A pan zawsze był taki szczupły? No raczej. Zatem w domciu oglądałem teledyski. Po co miałem brać zwolnienie, skoro na chacie nie mam neta. Oglądamy film po kawałku. "La dolce vita" mógłby być niekończącym się estetycznym tasiemcem, gdzie dalsze relacje między bohaterami wcale nie musiałyby się łączyć w realistyczną opowieść. Tyle, że wtedy psychodeliczna podróż mogłaby stępić ostrze satyry. Film zapewne musi się skończyć jakimś dramatycznym spięciem, zdaje się, że coś takiego mi się wyspojlerowało po sieci. *** Dziwnie Baron wygląda w koszulce Cavs:
czwartek, 31 marca W ramach remanentu ważne foty do filmu "Atlantis, the Lost Continent" (1961):