piątek, 11 grudnia 2015

14–18.11.2015



14–15 listopada, sobota–niedziela

zatę Żono ma

każdy sen jak seks — przerywany, wiele poranków, liczalna liczba spacerów, z reguły 2 dziennie
tą sobotą pojechaliśmy na wieś, no ok, prawie
było wilgotno, mrocznie, siąpliwie, ale jakoś nam zeszło i nawet nie byliśmy na rybie
zwiedziłem nowe ścieżki w lasku nieopodal, palma była, wideo było (nawet nieźle nagrany ten występ z burdla, z Filipem na basie)
wyjazd zapamiętamy z niesłychanej ilości słodyczy, które musieliśmy pochłaniać (prócz piwa i likieru), a także jedzenia
i kolejne jedzenie nabraliśmy z wro


16 listopada, poniedziałek

zatę Żono ma

któregoś wieczora dostałem wolne od dyżurowania (te na wsi, to takie niewygodne jednak), ale nie pamiętam, na czym je spędziłem, na pewno nie na szykowaniu się do wyjazdu
***
kolejna chwila wolna wiązała się z rehabem, a ja wciąż nie wiem, co dziarałem, może musiałem podreperować internet, żeby nie siedział sobie sam
***
zdaje się, że tego dnia przywiozłaś kał w moczu dziecka oraz oczekiwaną płytę
clear teal
ponieważ trzeba słuchać głośno, a na razie dziecko było głośniejsze, musiałem odłożyć
***
i chyba nawet byłem na próbie, rozczarowującej, ale dowiedziałem się o Foo Fighters


17 listopada, wtorek

zatę Żono ma

bliźniaczo podobny do poniedziałku (czy myśmy coś jedli na obiady?), bez statów i awansów, pewnie w dużej mierze przeznaczony na pakowanie, zagranica w końcu
Eric Serra na pewno, zaś na wro ostatni szlify przed wyjazdem — podjarka Zalando
nowe okoliczności zasypiania i spania dziecka, ale się udało
***
dzięki tej odległości czasowej człowiek już na szczęście nie pamięta o wszystkich ważnych przemyśleniach i codziennych dramatach


18 listopada, środa, Berlin

zatę Żono ma

he he, zmylił nas ten pociąg (nie przez Szczecin?), ale i napoje i termos i kefirki dla dorosłych, do tego 6 godzin czytania! jej
przerobiłem 1/3 składów, Ty zaś nową Łacinę
bardzo przyjemnie się jechało w pustym przedziale, pogoda bardzo polska, ale Niemcy tym razem przywitały nas lepszą temperaturą
***
zatem mapka w dłoń (jedyna pamiątka sprzed 2 lat) i świetnie trafiamy do sklepu, tam mały error, Becka będzie można odebrać następnego dnia, na szczęście nie trzeba płacić, a za Charlotte jest przynależna zniżka
hostel nas skosił na kasę, a Angry Chicken się przenieśli, na szczęście (drugie tego dnia), byli niedaleko i się obżarliśmy niemal extra koreańskimi skrzydełkami (a pamiętasz te świetne napoje z puszki?)
***
rajd do Zalando, choć terytorialnie udany, nie okazał się szałem zakupów, poniekąd dobrze, za to obkupiliśmy się w niemieckim lidlu (świetne są takie porównania) słodyczami i japcokami
***
zmęczeni w duńskim pokoju za kuchnią, wybraliśmy się na ów koncert — przecież niby głównie po to przyjechaliśmy
gdyby nie ilość alkoholu, jaką miałem we krwi, pewnie bym się przejął, że klub zamknięty na głucho
kolejne szczęście: Argentyńczyk w Berlinie
= to była przygoda!
3 metra, 2 przesiadki, 40 minut i już jesteśmy, uff, i bilety honorowali
tymczasem, he he he, okazało się, że to nie Lotus Plaza, którego namiętnie musieliśmy słuchać w domu, a Atlas Sound było supportem
***
okoliczności sali wspaniałe, nawet to małe piwo za 2,7E dało się przeżyć, zwłaszcza, że świetne miejsca siedzące, ale Atlas Sound był w formie mało rozrywkowej
co gorsza, to zamulone brzmienie przełożyło się na Deerhunter, owszem, pewnie musiało tak być, skoro mieli ziomali za konsoletą
pozytywy: dużo znanych numerów, nawet tych najlepszych, starszych, dobry kontakt z publiką, świetny nastrój lidera, pogadanki przez całą salę, długie bisy (nawet za), szczególnie wyjątkowe prócz tej pogadanki był nowopowstały/zaimprowizowany nr, który rzeźbili z dodatkowym członkiem załogi — wyjątkowe, jak na koncerty dla mnie
***
stosunkowo lekki powrót, już jednak bez jedzenia, jak dzieci do snu po północy



Brak komentarzy: