środa, 6 stycznia 2010

dark majesty

wtorek 5 stycznia (i inne dni)

Old School — film reżysera "KacVegas" i wszystko jasne. Bardzo sympatyczne, wesołe, niezobowiązujące kino. Vince Vaughn — lubię tego aktora, bo szybko nawija.

Nie wiem, co mi się stało w głowę ostatnio, ale przesłuchuję RATM. Zespół, który być może (oprócz Alice in Chaince) "wyrządził" największą szkodę polskim zespołom. K.... - heavy, rap i godzilla. Jakby to było dzisiaj pamiętam, że setki bandów u nas na podwórkach tak grały aż do porzygania. Ale co najśmieszniejsze - wszystkie te numery bardzo dobrze znam.
***
My Blueberry Nights (2007) to była dopiero rozdęta chała. W czasie filmu poszedłem nawet zrobić zdjęcia do kuchni, bo mi ładnie się ułożyły plasterki cytryny w szklaneczce johnie walkera.
***
Pyszczku od trzech dni ma głos jak Darth Vader i inne rodzaje. Szał. Nieustająco chce mi się to powtarzać w ramach nieszkodliwej kpiny.

Pit and the Pendulum (1961) — jak na taki zramolały obraz — teatr, teatr, teatr fuj! (nigdy nie byłem fanem powieści grozy) historia całkiem intrygująca. Nastrój grozy szczególnie podkreślony namalowany wizerunkiem zamku nad brzegiem niespokojnego morza. W porównaniu z jagodowy Maka Smaka Czu Czu — wybitne!

Golden Compass (2007) zyskuje za występowanie Daniela Craiga (cóż zrobić inni aktorzy). Gra też jego kochanica z kasyna. Ponadto jest to opowieść narniopodobna, która jest obejrzalna, ale to już nigdy nie będzie ten sam efekt, jak przy "Władcy Pierścieni". Podobno na podstawie jakiejś wartościwszej od filmu książki. Zupełnie zaskoczyło nas zakończenie, które po prostu otwiera szerokie wrota do sequela. Dark Majestyyyyyy!

2012 (2009) rzecz jasna był obrazem szitopodobnym, gdzie nie omieszkano zastosować żadnego z motywów właściwego filmom katastroficznym wraz z 15-minutową sekwencją jak John Cusack wyciąga kawałek linki z trybów w sprzecie hi-tech. Co za bzdura. Aczkolwiek sądzę, że przed 21.12.2012 może być jakaś fajna ogólnoświatowa histeria.

Ale to nam podsunęło myśl, że powienien powstać film, w którym wszyscy wciąż jeszcze żyjący bohaterowie naszej filmowej młodośći powinni zapobiec światowej katastrofie (w grę wchodzą tacy "seryjni"). W drużynie A wystąpiliby:
Arnold Schwarzenegger
Sylwester Stallone
McGyver
Chuck Norris
Bruce Willis
Jean Claude Van-Damme
Jackie Chan
Policjanci z Miami
Godzilla
jako trzech mędrców agenci 007 — Connery, Moore, Brosnan (sorki Dalton)
i nie byłaby to jakaś liga dżentelmenów.
Taaa, taki film to bym obejrzał.

Przegląd pogodowy, w środę było jeszcz chlapowato, w czwartek już w okolicach zera, ze spadkami nocnymi, w piątek lekki mrozik, w sobotę w okolicach zera, ale coś zaczęło w końcu popadywać, mroczna atmosfera zniechęciła mnie do długiego spaceru, w niedzielę odpowiedni mróz, który utrzymał wczorajszy opad, w poniedziałek mróz podobny, ale podbity sporym, przejmującym wiatrem. Dzisiaj, lekuchno, lekuchno, ale popaduje śnieżek, temp. na razie trzymie.
***

Przegląd działalności życiowej.

W środę zajechałem na salę, gdzie do wtóru szatanów zza ściany dograłem gitary do "brainstorm" oraz wokale do "ketus death III" i hiszpaniozy. Trochę straszne, ale co zrobić — bozia talentu nie dała. Wymyśliłem patent, że gitarę nagrywam do dźwięków z głośnika wokalowego — mega głośność — przynajmniej nie muszę zmagać się z hałasem na słuchawkach. Oczywiście świetnie też przechodzą basy — mogę się zachwycać ITNON.

W czwartek już miałem kaca po tym świetnym wokalu, więc w sylwestra nie musiałem doić, zresztą mieliśmy baby on the board, zatem spędzaliśmy we trzy. Obejrzałem mecz Atlanta-Memphis — właściwie nieciekawy, co zaskakuje to obecna słaba postawa Atlanty wobec tego, co było na początku sezonu. "Golden Compass" i potem — naprawdę nie ja powiedziałem pierwszy James Bond — niejako na życzenie dziecka "Casino Royale" — jak kończyć rok, to dobrze! 5 minut na dworze i z powrotem do domu. Byliśmy też w pracy do 14.

Piątek. Długi spacer, potem rodzinne zawijanie do domu, więc zaszyłem się w drugim pokoju i zająłem się meczem nba. All Star Game z 1997 roku sprawił mi o wiele więcej przyjemności niż wszystkie ostatnie obejrzane regularne. Może dlatego, że ich wszystkich wciąż dobrze znam?

Sobota niemrawa, sklep, mecz i doprawdy nie pamiętam. Mecz Boston-76ers. Boston zawsze fajnie wygląda, ale sędziowie popsuli mecz, Celtics przegrali i tyle z tego miałem. W niedzielę zaś próba (wrrrrr...) o 12, ustaliliśmy numery na nagrywanie, Nicolas powspominał ostatni występ, zmienił aranżację reggae, skończyłem czytać "Wyspę dnia poprzedniego" i odniosłem wrażenie, że nie jest to rzecz, która musiała powstać (brawo Vreen i inne piosenki). Znowu zajrzałem do swoich wokali i znowu zapłakałem.
W poniedziałek rewolucja, ustawiłem głośniki na przeciwko ryja, na wysokości uszu. Strasznie dziwnie ten dźwięk brzmi. Lepię "ketusa III" po omacku, bo chcę sprawdzić, jak to jest miksować nie na słuchawkach. Nie mam pojęcia, jak to będzie na innym sprzęcie, bo brzmienie na tyle mi się podoba, że nie wykonuję korekcji zalecanej przez EiS i nie zawężam częstotliwości tylko działam tłumikami w celu ustalenia poziomów. Na głośnikach "bliskiego pola" jest ok, ale na słuchawkach teraz nie da się tego słuchać. W piosence na pierwszy plan wysuwam wokal. Słucham i płaczę.

Brak komentarzy: