czwartek, 26 lipca
My, drogi i miłościwie Nam Panująca, mimo że nie jesteśmy specjalistami... (a to jednak było inne słówko) (ale mi zawsze brakuje słówek, przecież wiesz).
Przyszło lato, ja w lesie, ale relaks się utrzymuje. Nawet wygląda chwilami na to, że jestem w połowie prostej.
Z książkami poszło zasadnie łatwo i przyjemnie. Mam wolne do zaprzyszłego miesiąca. Oprócz tego pamiętać: karta miejska, tanie esy, zakończenie lokat, nowe konto (= wizyta w oddziale) (na oddziale? nie, tam nie chcę). Więcej grzechów nie pamiętam.
Zaczęło się tradycyjnie, potem stwierdziłem, że jednak nie mogę robić trzech rzeczy naraz i powinienem siedzieć po nasłonecznionej stronie górki, a natura, ta mała, bywa straszna, zaś ta większa sapie i robi przygodę, z bliska. To było coś. Dokładniej — sarna.
Może byłem trochę zardzewiały, ale skoro było nas 4:3 to mogłem sobie trochę postać w obronie bez biegania. Zaliczyłem 3 asysty, początkowo nawet 3/6, ale potem się popsuło do 4/14, może ze 3 zbiórki w obronie. Więc początkowo (pierwsza partia) to nie było po co szaleć, i tak radziliśmy sobie nieźle. W drugiej partii poszło 5:5 (następnie 4:4) my:oni, więc już skala "wyzwań" wzrosła. No za duzi byli. I Arek się zdenerwował, że nie byliśmy konstruktywni w ataku. Szału nie było, ale przynajmniej nie zdechłem w połowie. I pół butelki wody wypiłem. Wody, fuj, jak zwierzę. A o piwie Marcin zapomniał po prostu. Oczywiście, że zrobił mi się czerwony ryjec, ale w sumie mogłem się spocić bardziej. Zapamiętać na przyszłość.
Melon! Ale to jaki! Na pełnym wypasie 3 składnikowy z modyfikacjami. Nie dość, że dojrzały, aż rozlatujący się chwilami, to jeszcze dodatki o wysokiej jakości, do tego rukola, która zasadniczo jest niesmaczna, teraz podpasowała zielonością po prostu. No pycha i cieknący po palcach sok. Dobrze, że był zegarek.
Umberto Eco, Wyznania młodego pisarza
My, drogi i miłościwie Nam Panująca, mimo że nie jesteśmy specjalistami... (a to jednak było inne słówko) (ale mi zawsze brakuje słówek, przecież wiesz).
Przyszło lato, ja w lesie, ale relaks się utrzymuje. Nawet wygląda chwilami na to, że jestem w połowie prostej.
Z książkami poszło zasadnie łatwo i przyjemnie. Mam wolne do zaprzyszłego miesiąca. Oprócz tego pamiętać: karta miejska, tanie esy, zakończenie lokat, nowe konto (= wizyta w oddziale) (na oddziale? nie, tam nie chcę). Więcej grzechów nie pamiętam.
Zaczęło się tradycyjnie, potem stwierdziłem, że jednak nie mogę robić trzech rzeczy naraz i powinienem siedzieć po nasłonecznionej stronie górki, a natura, ta mała, bywa straszna, zaś ta większa sapie i robi przygodę, z bliska. To było coś. Dokładniej — sarna.
Może byłem trochę zardzewiały, ale skoro było nas 4:3 to mogłem sobie trochę postać w obronie bez biegania. Zaliczyłem 3 asysty, początkowo nawet 3/6, ale potem się popsuło do 4/14, może ze 3 zbiórki w obronie. Więc początkowo (pierwsza partia) to nie było po co szaleć, i tak radziliśmy sobie nieźle. W drugiej partii poszło 5:5 (następnie 4:4) my:oni, więc już skala "wyzwań" wzrosła. No za duzi byli. I Arek się zdenerwował, że nie byliśmy konstruktywni w ataku. Szału nie było, ale przynajmniej nie zdechłem w połowie. I pół butelki wody wypiłem. Wody, fuj, jak zwierzę. A o piwie Marcin zapomniał po prostu. Oczywiście, że zrobił mi się czerwony ryjec, ale w sumie mogłem się spocić bardziej. Zapamiętać na przyszłość.
Melon! Ale to jaki! Na pełnym wypasie 3 składnikowy z modyfikacjami. Nie dość, że dojrzały, aż rozlatujący się chwilami, to jeszcze dodatki o wysokiej jakości, do tego rukola, która zasadniczo jest niesmaczna, teraz podpasowała zielonością po prostu. No pycha i cieknący po palcach sok. Dobrze, że był zegarek.
Umberto Eco, Wyznania młodego pisarza