poniedziałek, 31 października 2011

Wspomnienia z wakacji 4 — O ostatnim dniu i beztrosce



Ostatni dzień. Niby wszystko jest w porządku. Jest plan. Wysmażyć się na całego. Z reguły nie udaje się więcej niż 3 godziny. Wykąpać się na całego. Cztery razy i starczy. Ileż można pływać. Nawet jeśli nauczyło się nóg do crawla. Najeść się do syta najlepszym żarciem. Tak, to sprawia satysfakcję. Zwłaszcza, że to jest genialne. Ach. I jeszcze te lody! VANILLA PRALINE CON NUECES PECAN. (to oznacza, że trzeba zrewaloryzować pewne ustalenia dotyczące movenpicka i miętowych z kawałkami czekolady). (czy to oznacza, że podróże kształcą?). Napić się do oporu. Z tym nie ma nawet problemu, chyba że akurat skończy się picie. Nam się nie skończyło. Ale fatum wisi. Pierwsze primo: fobia przed lataniem. Tu mogę wspomnieć, że w drodze powrotnej widmo dziołchy z kosą otacza mnie mniej. Myślę, że w dużej mierze jest to zasługa alkoholu. Drugie primo: pakowanie. Niby wszystko jasne: wrzucamy wszystko jak do wora, przyciskamy kolanem i patrzymy, czy się mieści. Z reguły jakoś się mieści, ale wciąż pozostaje kosmiczną zagadką, czemu dobytek, mimo wyrzucenia/pozostawienia wielu drobiazgów zawsze się powiększa. Może chodzi o te 2 kg "Elle". Swoją drogą, do dzisiaj nie wiemy, jak oni to wymawiają: "eje"? Trzecie primo: zdążyć na ten cholerny samolot. Tu mogą zdarzyć się rzeczy zabawne. Nocne autobusy. Spanie na ławce. Mili policjanci. Z reguły się zdanża. Czwarte primo: czemu to zawsze tak cholernie długo trwa? Po powrocie czuję się bardziej zmęczony niż przed wyjazdem. Ostatnie primo: to ma w nazwie OSTATNI. W tle majaczy (CZAI SIĘ!) tabliczka z napisem: KONIEC. Niezależnie, czy mówimy o tym zaraz, czy o tym potem.

Luton, Anglia. Ch.. z Anglią. Jak nie mogę się napić piwa, to po co mi cydr? Jakkolwiek wybór cydrów jest imponujący. Szacun. Nawet nie chciało mi się ruszyć z placyka (placyku?). W jednej trzeciej już się czułem zresztą jak w kraju. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie oprócz języka międzynarodowego komunikaty ustne i pisemne (w pierwszym przypadku miałem użyć słowa "słowne", po czym doszedłem do wniosku, że to chyba nie o to chodzi) są w języku naszym.

24 godziny podróży daje w kość. Co gorsza. Niby powrót do normalności, ale nic już nie jest takie samo. Ja po powrocie nie jestem tym samym ja, co przed wyjazdem. Choć produkty spożywcze w lokalnym sklepie do znudzenia są takie same, to ich ceny są wyższe. Czy to jakieś fatum? Złośliwość losu? Strach przed lataniem wydaje się z tej nowej perspektywy nijaki w porównaniu ze strachem przed powrotem do rzeczywistości. Po dwóch tygodniach życia w stanie łaski uświęcającej pewne kwestie wydają się już nieodwracalne. Żałoba jak w 93 minucie meczu, kiedy Niemcy strzelają wyrównującego gola.

Pierwsza wędrówka po parku, o porze, która się wydaje koszmarnym świtem (ja i moje uwielbienie świtów), nie jest łatwa. Mój park po trosze już nie jest moim parkiem. Tak, tam pogrzebałem psa, w tym miejscu zakopałem swoje szklane kulki, a tu stoi tablica upamiętniająca miejsca, gdzie rośnie lepiężnik różowawy, ale te miejsca zdają się być jakby trochę nie takie. Może trzeba zaczekać i od nowa się zaprzyjaźnić? Z tym czekaniem może być problem. Teraz właśnie nadeszła jesień. Ona niby była już wcześniej, ale to było przedtem. Kiedy wracam, ona zawsze już tu jest. W pełni. W zbyt dużej pełni. Po jesieni zaraz jest zima i wydaje się, że nie nastąpi już nic takiego, jak lato. (Ba, jeżeli przyjąć, że lato następuje z naturalnej kolei rzeczy, to takie lato też się kończy ostatnim dniem. To nie jest pocieszająca perspektywa). (Zresztą. Co to może być u nas za lato). Skoro zaraz będzie zima, to będzie też zimno. Ba, już jest zimno. A będzie jeszcze zimniej.

Mówisz, że rzucasz psychotropy i się martwisz. Ja niczego nie rzucam i też się martwię. Jednakowoż pewnie nie będzie działo się nic. Owo nic czasem bywa zatrważające. A czasem po prostu bywa i można się do tego przyzwyczaić. Przygnębienie w pewnej chwili zaczyna być normą. Odnoszę wrażenie, że to w ogóle jest stan naturalny, zaś wszystko ponadto jest po prostu ponad to. Zdaje się, że rzeczy będą szły niejako z rozpędu. Człowiek przyzwyczaja się do porannego wstawania. Nawet, jeżeli następuje ono o 5 nad ranem. Można rzec, że tak w ogóle budzi się z przyzwyczajenia, do momentu, heh, kiedy przyzwyczajenie daje nogę w drugą stronę. To też nie jest pocieszająca perspektywa.

ps. Nie będzie ps.

piątek, 28 października 2011

Gosia Wawro — wizual master 2



sobota, 22 października
Cóż robić? Rowery. Otomino (Jerzy: "O, znowu te pijaki tu siedzą"). Karczemki. Dolina Strzyży. Es. Endriu. Morena.
***
Upojna wizyta u Ewy i Adama. Zastawienie stołu będące marzeniem każdego spragnionego podróżnika. Pożegnanie magii i miecza. Kreta kopiec. Zielona wróżka. Oj, dziękujemy!

niedziela, 23 października
Park raz. Traviata. No proszę, taka rzecz po raz pierwszy w życiu.

poniedziałek, 24 października
Dentysta.
— Wie pan, a co miałam teraz robić?
— A, cokolwiek, niech pani jedzie.
No, tym razem znieczulenie zadziałało. Przem + ja + foty = dwaj magistrzy
wobec magii programów komputerowych. Boże chroń nas przed nowymi filmami z Melem Gibsonem.

wtorek, 25 października
Transfer. Syryjczyk. Szybka przechadzka. Johny. Przem. Telefony. Granie. Gadanie. Spotkanie 1000-lecia.

środa, 26 października
Noo, przygotowuję się do wyjazdu, jakbym był własną matką. Boże chroń nas przed nowymi filmami o rurach aluminiowych.
***
Czyżby kryzys wieku średniego? A taki był z niego porządny chłopak!

— Wybiegłam w szale i kompletnie zapomniałam.
— Ale miałaś coś na sobie oprócz tego szala?
*
— Przez pomyłkę napisałem do ciebie "szanowna pani doktor".
— Jak chcesz, możemy się zabawić w doktora.

środa, 26 października 2011

Wspomnienia z wakacji 3 — O słowach i seksie



Trzy podstawowe ludzkie aktywności życiowe na wakacjach — picie, jedzenie i seks — dopuszczają też (czasem, umówmy się) inną (zbędną) zabawę pod tytułem: "1000 myśli, które mi do głowy przyśli". Można tu od razu uściślić, że pod wpływem porażenia słonecznego, upojenia alkoholem, temperatury (porażenie słoneczne to coś innego) i ogólnego lenistwa (wiadomo, wakacje) ich liczba maleje co najmniej o połowę, jeżeli nie więcej. A te składają się głównie ze słów. Ba, ja właściwie składam się wyłącznie ze słów. Przecież nikt rozsądny nie posądzi mnie o czyny. Niektórzy co prawda mnie widzieli, ale do dzisiaj nie mają pewności, czy to ja.

Znakomitym źródłem słów na wakacjach są książki, które zabiera się dla zabicia czasu. I te słowa potrafią zabijać. Czytelnictwo plażowe osiąga niesamowitą skalę, natomiast większość książek (niestety głównie w obcych germańsko-nordyckich językach) ląduje obok recepcji hotelowej, co nie najlepiej świadczy o przywiązaniu ludzi do słów. Może coś nie tak jest z ludźmi? Albo chodzi o wrodzoną oszczędność — Polak nigdy nie zostawi czegoś, na co wydał pieniądze. No chyba, że dostał słowa za darmo albo były one dołączone do "Olivii", z czego "Olivię" warto było wziąć z powrotem (cholera). Będąc na etapie, kruchego bo kruchego, konsensusu, trzeba wziąć słowa, które są dobre dla obu stron. Oczywiście taka opcja nie występuje w naturze, więc godzimy się na pewne ustępstwa i pewne słowa zostają w domu, co bywa nieekonomiczne, bo niektóre starczają na dwa miesiące, więc ileż kilogramów byłoby mniej. Zatem Llosa — dobrze, Murdoch — niedobrze, Pilch — dobrze, "Małe kobietki" — sami zgadnijcie, Singer — dobrze, Lehmann-Haupt — niedobrze, Coben — uznajmy wartość edukacyjną. Odnoszę wrażenie, że bez większości tych słów bym się obył, a jeżeli jeszcze odrzucić fabuły to niewiele pozostaje. Lektura bywa rozczarowująca. Człowiek przeczyta te 700 stron. Zagadki zostają rozwiązane (gdyby nie — byłoby jeszcze gorzej) (no ej, jesteśmy na wakacjach). Ale pozostaje to uczucie pustki, tudzież osamotnienia. Już koniec? To co teraz? Co ze sobą zrobić? Zacząć następną? Bez sensu — i tak się kiedyś skończy. Nawet jak będzie miała 1000 stron i wiele tomów.

Ale wróćmy do złych książek. Bywają rozczarowujące. Jakkolwiek owe spotkania ze słowami można traktować w sposób konwencjonalny: no trudno, przeczytałem. Co się stało, to się nie odstanie. W końcu zrobiłem to na własną odpowiedzialność. Nikt mi nie kazał czytać do końca. Ba, nikt mi nie kazał nawet zaczynać. No przecież. Nawet jeżeli była to relacja szkodliwa, to działała w jedną stronę. Wniosek — książki są bezpieczne.

Nie żeby ludzie byli niebezpieczni. Ponadto osobiście z reguły mnie nie rozczarowują, gdyż ponieważ nie mam oczekiwań. Zatem idąc tym tropem, każdy gest działa na ich korzyść. Słowa mają gorzej. Na przykład słowa mówione prawie w ogóle nie mają ze mną szans. Odpowiadam "acha" i one się miękną albo robią "pff". Słowa śpiewane trafiają do mnie z rzadka. Wielkie ich szczęście, że ich nie rozumiem, zatem możemy sobie wspólnie koegzystować, one są, ja udaję, że nie wiem o czym są i tak już jedziemy parę dziesięcioleci. Słowa pisane zaś — o, to jest coś. Zapisane słowo łydka albo kark nabiera o wiele większej mocy, a zbitek słów potrafi obudzić człowieka w środku nocy. W słowie pisanym jest siła. No chyba, że mówimy (piszemy) o "Małych kobietkach".

Nigdy nie uwierzyłbym, że w tak zwanej literaturze tak często pojawia się słowo furia. To ostatnio mój ulubiony wyraz. Co więcej. Mogę spojrzeć sobie w lustro i powiedzieć: oto synonim furii. I proszę, nie dość, że pokrętna prawda, to jeszcze świetny żart, a w dodatku zapisane = literatura.

Innym atrakcyjnym wyrazem jest szatańskość. Już teraz sam do końca nie wierzę, że widziałem to słowo. Ale przecież go sobie nie wymyśliłem. I znowu — mogę spojrzeć sobie w lustro i rzec: kozioł, powiadasz. Nie, żeby to była prawda, ale coś w tym jest. Natury nie oszukam. Nie dość, że dowcip (i to dosłownie), to jeszcze literatura.

Zatem w tej wakacyjnej walce między słowami, płynami a peregrynacją nie wiem co jest mniej stratne. Może chodzi o zasadę zachowywania energii. Ale zaraz za tym czai się pytanie — na co? Ale nie wchodźmy w ten zaklęty krąg rozczarowujących pytań bez odpowiedzi. Być może, jak już boli tyłek, warto się przejść, jak człowiek się przejdzie, to będzie mu się chciało pić, jak już się za dużo napije, to może sobie usiąść albo nawet położyć. I może to jest rozwiązanie?

A co do seksu, to lepiej go mieć niż nie mieć. Najlepiej z najlepszym przyjacielem. Jak w żołnierskim liście: w lewej ręce trzymam twoje zdjęcie, prawą myślę o tobie. I proszę, i żart, i literatura.

wtorek, 25 października 2011

Gosia Wawro — wizual master



środa, 19 października
Transfer. Syryjczyk. Johny. Przemas. Telefony. Czarne laptopy. Granie. Gadanie. Są plany. Jest ok. Na razie jestem poumawiany do przyszłego wtorku. Potem się zobaczy.

czwartek, 20 października
Spokój. Nic się nie dzieje. Mieliśmy zagrać, ale net nam się wyłączył.

piątek, 21 października
Spokój. Nic się nie dzieje. No, może zdarzają się poranne telefony. Mogło być gorzej. Jak zamienić przymiotnik z przysłówkiem — to dopiero była zagadka! Grunt, że rozwiązanie dobre. Kosz. Uznajmy, że jesteśmy po wakacjach i statystyki nie są nam potrzebne. Jeden rozbity łuk brwiowy, kilka ciosów, ja zaliczyłem z łokcia styk oczodołu z nosem. W pipe. Nowy Allen. Potem potem.

poniedziałek, 24 października 2011

Wspomnienia z wakacji 2 — O spędzaniu wolnego czasu



Te będą mniej sprecyzowane. Co najbardziej lubię robić w życiu? Robić muzę i pić. No mógłbym jeszcze oglądać filmy, ale bez tego można żyć. Na wakacjach nie można robić muzy, w końcu kiedyś trzeba mieć wolne, to pozostaje picie. O tym już było. Więc o czym zatem? Jest taka postawa życiowa, która na wakacjach spełnia się całkowicie w trzech aktywnościach: piciu, jedzeniu i seksie. No to mamy temat — będzie o pieszych wędrówkach. Byłem całkowicie przygotowany (naprawdę), że przez dwa tygodnie będę smażył się na czarnym piasku, a nawet tylko leżał w pokoju (pierwsze dwie godziny były szczerze ok), czytał niepotrzebne fabuły i nic ponadto. Nawet podobała mi się ta opcja — ileż można łazić po mieście, oglądać architekturę secesyjną czy rzymskie resztki i latać po muzeach i kościołach, tu Miró, tam Caravaggio — można się zmęczyć. Plaża — to jest to! I nagle okazało się, że jest tutaj kilka miasteczek i do nich przejazdy, do tego wyprawy do sklepu w celu obowiązkowego uzupełnienia płynów, wieczorne ablucje, posiłki i nagle okazało się, że na plażę zostaje mało czasu. Ale to jeszcze nie koniec kłopotów.

Dodatkowo okazało się, że oni mają tu góry, niektóre bardzo wysokie, a do tego mają w nich szlaki! Takie "turystyczne". Dla pieszych. Właściwie oba stwierdzenia powinny być w cudzysłowie, bo na szlaki turyści nie chodzą, zaś miejscowi w ogóle nie chodzą. Naprawdę — 5 km wydaje się jakąś opcją wyrwaną z kontekstu. Albo z komiksu. "Ale głupi ci turyści, żeby iść 5 km piechotą!!".

Szlaki mają numerki (co przydatne) i są oznaczone kolorami. Głównie żółtym. Grunt, że działa. Istotnym novum jest, że zbędne (zbędne w sensie punktów docelowych, nie wędrówki) odnogi są oznaczone przez skreślenie, więc nie trzeba się zagłębiać w głąb, by stwierdzić, że szlak do nas nie mówi (patrz ostatnia wyprawa rowerowa). Niektóre, górskie, są prawie takie same jak u nas: najpierw dużo lasu iglastego (tyle że pinie), potem krzaki, potem nawet te znikają. Tylko że góry bywają inne. Obejrzeć jakiś film sf o Marsie i to będzie to. Inne, niższe górskie, z tak zwanym lasem liściastym są całkiem ok, inne drzewa, dużo cienia, ładne krajobrazy. A jak już się dojdzie do oceanu, to w ogóle jest wypas. Są też inne, na widok których człowiek staje i rzecze: "Ty, pacz, k... — Meksyk!". I te są naprawdę ok. Szczególnie wtedy, jak na poprzedniej wycieczce wiało, padało, było zimno i człowiek zdążył już zjeść wszystkie zapasy. Zatem obarcza się tymi rzeczami, których mu wtedy zabrakło, po czym okazuje się, że (k..., Meksyk), jeść się nie chce, ciuchy to se można założyć na głowę, by się nie zagotowała, a wody i innych napojów zabrakło w połowie. Żar z nieba. Cień można znaleźć jedynie na wysokości kolan. A widoki, oprócz tego, że właśnie akurat się nie zmieniają, to i tak ich nie widać, bo trzeba obaczyć każdy krok, a jeżeli nie są to skały, które należy trwale stopą wyczuć, to jest to zestaw drobnego żwiru, na którym łatwo się przejechać. I tylko kaktusy na tle błękitnego nieba sprawiają, że można poczuć się jak w Meksyku. To lubię. Są jeszcze drogi. I te też lubię. Szczególnie te, na których autobus pojawia się 3 x dziennie, co oznacza też, że samochody nie są częste. Więc jeśli się jest między autobusem drugim a trzecim, to miast siedzieć spokojnie w kafejce przy piwie albo chociaż w cieniu, to można się przejść te 5 czy 13 km w górę lub w dół, w końcu przez kilka godzin nikt jeszcze nie umarł. Zatem idzie się rozgrzanym asfaltem (38 stopni C) w pełnym słońcu (35 stopni C), woda i inne napoje już się dawno skończyły, jeść się nie chce, między podeszwą stopy a podeszwą buta wytwarza się nieokreślona atmosfera, na myśl przychodzą grzanki z serem, muzyki już nie ma, bo wyczerpała się bateria (o ile właśnie nie wyczerpała się bateria pomysł jest znakomity), teoretycznie jak się ma ramiona w kolorze dobrze wygotowanego raka nie powinno się już opalać, ale skoro cierpieć, to na całego i jeszcze się okazuje, że autobus nas minął między jedną wioską a drugą. Jak się dobrze spojrzy, to jezdnia w pewnej odległości się rozpływa w gorącym powietrzu. Pokazują to na filmach. A potem ich bohaterowie są pożywką dla sępów. Jaki jest sens w wędrówce? Nie mam pojęcia. Podobnych wrażeń można doznać leżąc na plaży i czytając "Małe kobietki". Dlatego wybieram wędrówkę. Szczególnie bezcelową. No ok, bateria mogłaby wystarczyć.

ps. Autobus, jeżeli mija, to się zatrzymuje i pyta, czy chcemy się zabrać. Taki kraj.

piątek, 21 października 2011

Jak Zwał Tak Zwał — Teatr w Oknie 18.10.2011


(fot. Rafal Drumla Nitychoruk)

niedziela, 16 października


No to postanowiłem sobie zepsuć niedzielę, choć mogłem swobodnie to zrobić w poniedziałek, wracając do pracy, którą lubię. Taki los. Wobec tego rozpakowaliśmy się migusiem (nigdy tego nie robimy migusiem), ruszyliśmy na rower (nigdy tego nie robimy zaraz po wczasach). Część Olszynki chwilowo nie jest przeznaczona dla ruchu rowerowego. Należy się wyposażyć w gumiaki. Oprócz tego krótkie spodenki i brak rękawiczek to nie był najlepszy pomysł. Czapka — bardzo na miejscu. Pogoda jest u was rześka, moi drodzy.
***
"Capricorn One" (1978). I to jest coś: ok, to pierwsza część, a co z drugą? (uwaga: dżołk)
Drewniane aktorstwo (naprawdę, nie wiem, jak O.J, Simpson wykaraskał się tego morderstwa) (by the way, nie lubił żony?), słaba realizacja, mnóstwo niekonsekwencji, muzyka (wyjątkowo jak na Goldsteina niezła) daje radę, właściwie tylko pomysł jest intrygujący. Jak byłem dzieckiem, to mi się podobało. Teraz muszę przyznać, że jest trochę kwadratowe. Ergo, nie jestem już dzieckiem.

poniedziałek, 17 października
To był taki poniedziałek, o którym Pani z pierwszej klasy w świetlicy mówiła zapewne: "jaki poniedziałek — taki cały tydzień". Pewnie miała na myśli czarny czwartek. Ten z wiersza. (Patrz wiersz "Czarny czwartek"). Jakkolwiek czarne bywają też piątki. Niemniej. Chodzi o taki dzień, kiedy dzieci dostają kurwicy, bo są rozbrykane po weekendzie i pani dostaje kurwicy, bo dzieci są rozbrykane po weekendzie. Ej. Czy przed rokiem 1990 weekend też się nazywał weekendem? Ja zaś miałem na wszystko wylane. Tu poszedłem, tam poszedłem, tam coś sprawdziłem. Ba, nawet odebrałem jakiś telefon. Właściwie wszystko ch.. — mówię koleżance. Niech mnie wyjebią. Taaa... — odpowiada ona, ciebie wyjebią. No więc siedzę tutaj, jest poniedziałek, i nie wiem co dalej. Ba. Odsłuchałem tylko jedną piosenkę. Może jestem chory? Może coś ze mną nie tak?
***
Z tego siedzenia o 14 już byłem bardzo zmęczony. Nawet napisałem jakiś e-mail. Poszedłem tu, poszedłem tam. Ładnie opalony. No pewnie, k... że ładnie opalony. W sumie dziwię się, że nikt nie zapytał: "jak tam po urlopie?". Miałem w zanadrzu kilka kopów z laczka i poprawień z kopyta, ale obyło się bez tych nieoryginalności. Podobno ktoś się nawet stęsknił. To miłe. Tu chwila, tam chwila i zeszło. Uff. Może jednak nie opłacało się tak popsuć sobie tej niedzieli?
***
Próba JZTZ tradycyjnie na wypasie.

wtorek, 18 października
Tacy jesteśmy! Jakby ktoś dam nam szansę, to można nas polubić. No ok. Pod pewnymi warunkami.
***
Nowość w zestawie "jesteś szalona". Gosia (wszystkiego najlepszego!) zrobiła kapitalne wizualki.
***
Impreza powystępowa poszła szybko i sprawnie — zdążyłem jeszcze na dzienny autobus. Ale nawet gdyby zastosowali na mnie wszystkie tortury na rozpoznanie dziewicy, to nr autobusu nie zdradzę!

środa, 19 października 2011

Wspomnienia z wakacji 1 - O gospodarce wodno-elektrolitowej



Uprawianie pijaństwa w ciepłym kraju jest trudne. To znaczy, można je uprawiać, możliwości ku temu jest bez liku, ale nie przynosi spodziewanych skutków. Przynajmniej nie w krótkim wymiarze. Nie wiem, czy to kwestia temperatury, wilgotności czy obecności wszechobecnego topless, nie zawsze w takiej jakości, jaka obecna jest w niezrealizowanych, zazwyczaj, marzeniach, ale osiągnięcie tzw. lekkiego rauszu wymaga sporo wysiłku, że o totalnym upojeniu nie wspomnę. Na przykład wypicie litra piwa (mieszkańcy Południa są zapobiegliwi, wiedzą, że picie niewinnego 0,33 l jest nieopłacalne - za chwilę, naprawdę, bardzo krótką, trzeba otwierać następne, owszem produkują takie, chyba z powodu naturalnej grzeczności albo żeby zaspokoić gusta zawsze niezadowolonych turystów) w takim nordyckim kraju jakim jest Polska wywołuje uśmiech, gadatliwość i inne korzystne efekty zdrowotno-towarzyskie, często też kończy wyjście z pubu, bowiem w środku tygodnia lepiej nie pozwalać sobie na więcej, co innego w piątek, zaś w ciepłym kraju sprawia wrażenie czynności ratującej życie, ot zwyczajne (konieczne!) uzupełnienie płynów w celu utrzymania korzystnej gospodarki wodno-elektrolitowej, wiadomo że do końca dnia trzeba będzie jeszcze wlać dodatkowe 4 litry, zaś efekt tej czynności jest zgoła odmienny niż tam, w domu (choć tutaj też czujemy się przecież jak w domu, w końcu mają piwo): ów litr piwa pochłonięty w kilku głębokich łykach, na tyle szybkich, by nie zdążył się ów litr zanadto ocieplić (co jest dość trudne, jeśli nie ma się w pobliżu lodówki - starożytny północny sposób ochładzania butelek poprzez wbijanie ich w plażowy piasek na tyle trwale, by nie porwały ich fale i na tyle blisko/daleko by były omiatane przez wodę absolutnie nie skutkuje: tutaj woda ma naprawdę co najmniej 23 stopnie C i to nie dlatego, że na tablicy informacyjnej skwapliwie wypisano liczbę o 5 stopni wyższą, by sprawiało to wrażenie, że 18 jest naprawdę ok i nie ma się czego bać, można wejść i odmrożenia nam nie grożą, i to działa, oni wchodzą i wszyscy wracają ze wszystkimi palcami u stóp, więc jeśli ona ma 23 stopnie, to kto chciałby pić piwo w temperaturze pokojowej?), zatem wlany w miarę chłodny litr za chwilę, i to się zaczyna zaraz z ostatnim łykiem, wypływa z człowieka wszystkimi porami, o których istnieniu on sam nie miał pojęcia, od czubka głowy (i te z czubka głowy zazwyczaj mają odpływy skierowane, nie wiedzieć czemu, na czoło) (teoretycznie przydają się gęste brwi, w praktyce to nie działa) po koniuszki palców u stóp, nawet jeśli te najmniejsze osiągają dziwacznie skarlały podkurczony wygląd, uwierzcie - pory też tam są. Przy szlachetnym postanowieniu, że będziemy pić lekkie niedostępne u nas trunki, czyli cydr i sangrię, oznacza to wchłonięcie, przepicie i wypocenie rzeczonych 5 litrów płynu w dobrej wierze (zdrowie, zasada równowagi), mając nieśmiałą nadzieję, że lekki szmer dotrze do nas pod koniec dnia, przy odrobinie szczęścia tuż po zachodzie słońca. Zatem poświęcamy się w te wakacje, usiłując dojść do satysfakcjonującego nas stanu, pijemy miast na przykład czytać wspaniałe powieści ("Małe kobietki"), męczymy się, bo wiemy od czego są wakacje i za chwilę odpoczniemy w domu, pijąc na mrozie zmrożone tyskie.

ps. W połowie drugiego turnusu zakupiliśmy "mocny" alkohol. Ponieważ ze względu na nazwę mam bana na likier o nazwie "Santa Teresa" (nazwa zmieniona), padło na miejscowy rum z miodem. Jest nieźle. To jest 100% procentów więcej niż najmocniejsze wino, które dotychczas piliśmy. To owe 20% to jest naprawdę coś. Jest nieźle.

wtorek, 18 października 2011

Występ


Okoliczności, próba przed, występ, spotkania towarzyskie, słowa, które usłyszałem, przeszły moje wszelkie oczekiwania. Mogłem spokojnie ruszać. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować osobom z zespołu, które stanowiły element kluczowy przedsięwzięcia.


Agnieszka — za obecność, wiolonczelę i kiełbaskę
(fot. Maciej Warowny)


Marzena — za osobowość, skrzypce i humor
(fot. Maciej Warowny)


Grzegorz — za przygotowanie, banjo i nastrój
(fot. Jakub Knera)


Johny — za poświęcenie, wieloletniość i trwałość
(fot. Maciej Warowny)


Wojt — za podporę, rzetelność i spokój
(słabo Cię tu widać ciut)
(fot. Jakub Knera)


Endriu — za batony, energię i szoł
(fot. Jakub Knera)


(fot. Maciej Warowny)