niedziela, 24 maja
W zeszłym tygodniu zaliczyliśmy niezły film — "Doubt". Wobec kilku recenzji, które przeczytałem, film zaskoczył mnie bardzo pozytywnie (czy ja już tego nie pisałem?)..........
Bodaj w zeszły poniedziałek do snu, a nawet trochę dłużej oglądałem film o hard-core w USA. Jeden z tych dobrych zagranicznych dokumentów ("Upadek zachodniej cywilizacji) o muzyce. Czy w Polsce było coś takiego kiedyś? U nas nie ma muzyki poza oficjalnym przebiegiem. Nie wiem nawet, czy Skaldowie doczekali się dokumentu o sobie, nie mówiąc o Polanach.
Oczywiście hard-core nie znam w ogóle, prócz tego, że kojarzę Henry Rollinsa i wiem, co to było Bad Brains. No ok, Dead Kennedys bardzo lubię. Ale oni nie byli stricte. Co mnie uderzyło, że w przypadku większości tych kiepsko grających, wtedy młodych, początkujących zespołów wszystko było traktowane z pewnym pietyzmem. Jacyś goście pamiętali, kto, gdzie i kiedy grał pierwszy koncert w jakimś garażu, czy przyjęciu urodzinowym (to nawet nie były celowo organizowane występy w lokalnych pubach, czy koncertówkach!). Część z tych bandów, których członkowie ledwo umieli grać na instrumentach, miała rejestrowane swoje pierwociny na video — proszę, jaki gotowiec dla dokumentu! Następnie, taki zespół po kilku występach we własnej wiosce już był niejako "zaliczony" do kręgu takiej muzyki, po czym ruszał do innego miasta i grał tam występy (coś jak u nas na squotach). Luknij se, jakie Stany są duże. W międzyczasie od razu ktoś ich nagrywał — co prawda na setkę — ale nagrywał na półprofesjonalnym sprzęcie. Chłopaki od razu zamawiali w drukarni okładki na 1000 egz. (1000 egz.!!!), swojego MIKRO nakładu, by móc sprzedawać to na występach. (Wtedy jeszcze winyle). Członkowie zespołów sami mówili, że właściwie z grą na instrumentach nie było zawodowo, i dla tego np. Bad Brains byli bogami, ponieważ znakomicie panowali nad swoją grą (oprócz tego lider — no, tego nie można się nauczyć). Po kilku latach takiej działalności przykładowy zespół był podstawą sceny h-c, a obecnie jego dokonania są częścią historii muzyki. Po prostu łał. (mówiąc szczerze w większości przypadków sama muzyka jest jednolita, potwornie głośna, nieprzyjazna dla ucha i wtórna wobec siebie — ale JEST)
W zeszłym tygodniu zaliczyliśmy niezły film — "Doubt". Wobec kilku recenzji, które przeczytałem, film zaskoczył mnie bardzo pozytywnie (czy ja już tego nie pisałem?)..........
Bodaj w zeszły poniedziałek do snu, a nawet trochę dłużej oglądałem film o hard-core w USA. Jeden z tych dobrych zagranicznych dokumentów ("Upadek zachodniej cywilizacji) o muzyce. Czy w Polsce było coś takiego kiedyś? U nas nie ma muzyki poza oficjalnym przebiegiem. Nie wiem nawet, czy Skaldowie doczekali się dokumentu o sobie, nie mówiąc o Polanach.
Oczywiście hard-core nie znam w ogóle, prócz tego, że kojarzę Henry Rollinsa i wiem, co to było Bad Brains. No ok, Dead Kennedys bardzo lubię. Ale oni nie byli stricte. Co mnie uderzyło, że w przypadku większości tych kiepsko grających, wtedy młodych, początkujących zespołów wszystko było traktowane z pewnym pietyzmem. Jacyś goście pamiętali, kto, gdzie i kiedy grał pierwszy koncert w jakimś garażu, czy przyjęciu urodzinowym (to nawet nie były celowo organizowane występy w lokalnych pubach, czy koncertówkach!). Część z tych bandów, których członkowie ledwo umieli grać na instrumentach, miała rejestrowane swoje pierwociny na video — proszę, jaki gotowiec dla dokumentu! Następnie, taki zespół po kilku występach we własnej wiosce już był niejako "zaliczony" do kręgu takiej muzyki, po czym ruszał do innego miasta i grał tam występy (coś jak u nas na squotach). Luknij se, jakie Stany są duże. W międzyczasie od razu ktoś ich nagrywał — co prawda na setkę — ale nagrywał na półprofesjonalnym sprzęcie. Chłopaki od razu zamawiali w drukarni okładki na 1000 egz. (1000 egz.!!!), swojego MIKRO nakładu, by móc sprzedawać to na występach. (Wtedy jeszcze winyle). Członkowie zespołów sami mówili, że właściwie z grą na instrumentach nie było zawodowo, i dla tego np. Bad Brains byli bogami, ponieważ znakomicie panowali nad swoją grą (oprócz tego lider — no, tego nie można się nauczyć). Po kilku latach takiej działalności przykładowy zespół był podstawą sceny h-c, a obecnie jego dokonania są częścią historii muzyki. Po prostu łał. (mówiąc szczerze w większości przypadków sama muzyka jest jednolita, potwornie głośna, nieprzyjazna dla ucha i wtórna wobec siebie — ale JEST)
W sobotę to dopiero były przygody!
Mając wolne przedpołudnie wybrałem się do Piotra na działkę. Uznałem, że brak hamulców i przeskakujące przerzutki są mniejszym problemem niż stukanie w kole, więc wybrałem się rowerem starszy. Pogoda była zmienna, bollywoodzka — czasem słońce, czasem deszcz.
Jechałem najpierw na Ujeścisko, potem ul. Warszawską i Jabłonową, tam zapędziłem się za bardzo na skręt na obwodnicę, wróciłem pod skrzyżowanie koło wioski Szadółki, gdzie kiedyś kupowaliśmy lody (i piwo!) podczas pieszej wycieczki na otwarcie sezonu działkowego, następnie drogą z płyt, później na moście znowu zgubiłem drogę, na szczęście rozpoznałem zielony szlak, pojechałem w drugą stronę, wzdłuż obwodnicy, następnie brzegiem jeziora Jasień, obok oszą, obok torów kolejowych Gdańsk-Kokoszki i już byłem na działce (ok. godzina jazdy). Piotr trochę podkręcił łożysko, ale powiedział, że i tak jest do wymiany, bo co najmniej jedna kulka wypadła. Pomogłem mu ciut przy przykręcaniu blach do garażu i ruszyłem z powrotem. Tym razem przez Kiełpinek, potem lasem 4 km do Otomina, "naszą końską drogą" do outleta, a potem już z górki przez dolinkę, dwa zbiorniki retencyjne i w domu. Ale nie było tak lekko. Najpierw hamulec hamował mi koło co pół obrotu, potem wplątała się w to przerzutka, która w konsekwencji przestała działać, ale jechałem dalej. W lesie zaczęło poważnie szwankować łożysko, koło obracało się z coraz większym oporem. Po Otominie obracało się z trudem i wydawało wszelkie możliwe odgłosy. Przejazd przez dolinkę był ostatnim jego westchnieniem, po czym przestało się w ogóle obracać pod wpływem pedałów. Jakie szczęście, że to już było obok roboty. Więc polazłem piechotą i tylko z górki jeszcze jechałem na rowerze jak na hulajnodze. Dotarłem do domu, gdzie czekała na mnie wyborna pizza przygotowana przez Skarbie, a potem "Przyjaciele".
***
Dobra. To już zwyczajny nałóg. Ale za to jaki przyjemny. Ostatnio sformułowana kaseta, w części A druga część soudtracku z "On her Majesty's secret service (1969)", a na stronie B pierwsza część "Diamonds are forever (1971)", tak jakoś wyszło, bo na razie rozgrywam to po łebkach, a pierwsza płyta w ogóle nie jest soundtrackiem, jeszcze dojdę do momentu, kiedy każdy album będę miał na osobnej kasecie — do walkmana rzecz jasna. Więc obecna kaseta (mimo że film "Diamonds are forever" wzbudza we mnie mieszane uczucia) wchodzi po prostu niesamowicie. Idealne połączenie akcji i melancholii. Jest nawet taka durna melodia "cyrkowa" oparta na walcu — "Circus, circus", którą sobie nucę zmywając na przykład naczynia.
***
Ha, od czwartku do niedzieli obejrzeliśmy sezon 7 i 8 przyjaciół, 6 płyt dvd po 8 odcinków (po 4 odcinki z każdej strony takie to płyty dvd teraz produkują!), to daje 48 odcinków, średnio 22 minuty każdy, czyli 1056 minut, a więc około 17 godzin i 36 minut. Było czadersko!
Nie muszę raczej dodawać, że sieć udostępnia pozostałe serie, więc już z chwileczkę, już za momencik...
Nie jestem jakimś wielkim fanem, ale oglądanie tego wciąga. Specjaliści od gagów i pisania dialogów zrobili dobrą robotę. Fabuła jest nieco smętna i momentami rzygliwa (te śluby i dzieci), ale jednak zajmująca (co będzie w następnym odcinku?!), odcinki z tzw. gwiazdami są wyłącznie na użytek publiczności, świat jest wycezylowany (ha, a to nagminne preferowanie wyuzdania seksualnego i wolnych związków!?!), a mimo to można czuć sympatię dla tego serialu. Oczywiście faworytem nr 1 pozostaje nieskomplikowany Joe z lekkim podejściem do relacji seksualnych i miłością do jedzenia, zaraz po nim plasuje się Chandler z tą swoją zgryźliwością i takim trwaniem jakby obok (może akurat trochę tak ograniczyli jego rolę w tych seriach). Umówmy się, kobiet nie lubimy.
Właśnie zajrzałem do ostatniego odcinka serii 10 i zdążyłem się zasmucić, że to już koniec.
Nic to, jeszcze kilka serii przed nami.
Mając wolne przedpołudnie wybrałem się do Piotra na działkę. Uznałem, że brak hamulców i przeskakujące przerzutki są mniejszym problemem niż stukanie w kole, więc wybrałem się rowerem starszy. Pogoda była zmienna, bollywoodzka — czasem słońce, czasem deszcz.
Jechałem najpierw na Ujeścisko, potem ul. Warszawską i Jabłonową, tam zapędziłem się za bardzo na skręt na obwodnicę, wróciłem pod skrzyżowanie koło wioski Szadółki, gdzie kiedyś kupowaliśmy lody (i piwo!) podczas pieszej wycieczki na otwarcie sezonu działkowego, następnie drogą z płyt, później na moście znowu zgubiłem drogę, na szczęście rozpoznałem zielony szlak, pojechałem w drugą stronę, wzdłuż obwodnicy, następnie brzegiem jeziora Jasień, obok oszą, obok torów kolejowych Gdańsk-Kokoszki i już byłem na działce (ok. godzina jazdy). Piotr trochę podkręcił łożysko, ale powiedział, że i tak jest do wymiany, bo co najmniej jedna kulka wypadła. Pomogłem mu ciut przy przykręcaniu blach do garażu i ruszyłem z powrotem. Tym razem przez Kiełpinek, potem lasem 4 km do Otomina, "naszą końską drogą" do outleta, a potem już z górki przez dolinkę, dwa zbiorniki retencyjne i w domu. Ale nie było tak lekko. Najpierw hamulec hamował mi koło co pół obrotu, potem wplątała się w to przerzutka, która w konsekwencji przestała działać, ale jechałem dalej. W lesie zaczęło poważnie szwankować łożysko, koło obracało się z coraz większym oporem. Po Otominie obracało się z trudem i wydawało wszelkie możliwe odgłosy. Przejazd przez dolinkę był ostatnim jego westchnieniem, po czym przestało się w ogóle obracać pod wpływem pedałów. Jakie szczęście, że to już było obok roboty. Więc polazłem piechotą i tylko z górki jeszcze jechałem na rowerze jak na hulajnodze. Dotarłem do domu, gdzie czekała na mnie wyborna pizza przygotowana przez Skarbie, a potem "Przyjaciele".
***
Dobra. To już zwyczajny nałóg. Ale za to jaki przyjemny. Ostatnio sformułowana kaseta, w części A druga część soudtracku z "On her Majesty's secret service (1969)", a na stronie B pierwsza część "Diamonds are forever (1971)", tak jakoś wyszło, bo na razie rozgrywam to po łebkach, a pierwsza płyta w ogóle nie jest soundtrackiem, jeszcze dojdę do momentu, kiedy każdy album będę miał na osobnej kasecie — do walkmana rzecz jasna. Więc obecna kaseta (mimo że film "Diamonds are forever" wzbudza we mnie mieszane uczucia) wchodzi po prostu niesamowicie. Idealne połączenie akcji i melancholii. Jest nawet taka durna melodia "cyrkowa" oparta na walcu — "Circus, circus", którą sobie nucę zmywając na przykład naczynia.
***
Ha, od czwartku do niedzieli obejrzeliśmy sezon 7 i 8 przyjaciół, 6 płyt dvd po 8 odcinków (po 4 odcinki z każdej strony takie to płyty dvd teraz produkują!), to daje 48 odcinków, średnio 22 minuty każdy, czyli 1056 minut, a więc około 17 godzin i 36 minut. Było czadersko!
Nie muszę raczej dodawać, że sieć udostępnia pozostałe serie, więc już z chwileczkę, już za momencik...
Nie jestem jakimś wielkim fanem, ale oglądanie tego wciąga. Specjaliści od gagów i pisania dialogów zrobili dobrą robotę. Fabuła jest nieco smętna i momentami rzygliwa (te śluby i dzieci), ale jednak zajmująca (co będzie w następnym odcinku?!), odcinki z tzw. gwiazdami są wyłącznie na użytek publiczności, świat jest wycezylowany (ha, a to nagminne preferowanie wyuzdania seksualnego i wolnych związków!?!), a mimo to można czuć sympatię dla tego serialu. Oczywiście faworytem nr 1 pozostaje nieskomplikowany Joe z lekkim podejściem do relacji seksualnych i miłością do jedzenia, zaraz po nim plasuje się Chandler z tą swoją zgryźliwością i takim trwaniem jakby obok (może akurat trochę tak ograniczyli jego rolę w tych seriach). Umówmy się, kobiet nie lubimy.
Właśnie zajrzałem do ostatniego odcinka serii 10 i zdążyłem się zasmucić, że to już koniec.
Nic to, jeszcze kilka serii przed nami.
środa, 27 maja
Obecnie wstaję rano, zaglądam na 821 stronę telegazety i już wiem, kto dzisiaj dał radę. Trwają finały konferencji i każda wiadomość o zwycięstwie Orlando czy Denver korzystnie wpływa na moją pieszą drogę do pracy. Obstawiałem 4-1 dla Cavs (dupa, już wynik wyautowany) oraz 4-2 dla Denver. Oczywiście nawet się ucieszę, jeżeli Orlando ograją przehajpowanego LeBrona, jest 3-1, ale z takiego wyniku już wyszedł 2 lata temu, więc czekamy. W parze Lakers-Denver nie jest różowo, bo Lakers wrzucili trochę gry zespołowej + Kobe, więc intensywność Denver nieco osłabła. Gdyby nie błędy sędziów (tak piszą), mogło być 0-3, na szczęście jest 2-2, kolejny mecz dziś w nocy).
***
Właśnie trwa finał ligi mistrzów WE futbolu, ale niespecjalnie mnie to obchodzi. Widziałem I połowę (przed "you can dance") (czy nikt nie może tej głupiej, co prowadzi narrację jak dziecko [nic dziwnego, że ten Lis ją rzucił], że ma się inaczej ubrać, i nie pokazywać, że przesadziła na "siłce"? chyba nie) i oczywiście moja teoria "finały są nudne" się sprawdza. Dwa finały były dobre, kiedy piliśmy piwo, i raz wychodziłem już do domu od Oli Maj (ManU-Bayern 2-1), i drugi raz, kiedy wychodziliśmy już do domu od Oli, tym razem już Adamskiej (Liverpool-Milan, po karnych). Szpaku się podnieca, bo finał, więc trzeba się podniecać (jak ze Słowackim), ale rzeczywiście po ponad dwóch dekadach kładzenia zawrotnych myśli przez głośniczki tv: "teraz piłkarze muszą się otrząsnąć po tej straconej bramce" — każdy średnio rozgarnięty może spostrzec, że tych komunałów nie da się do kurwy nędzy już słuchać. Na szczęście od nowego sezonu nie będzie ligi mistrzów w tvp. Nie żebym miał oglądać.
***
Przy tak zwanej okazji.
Prokom Trefl Sopot w dość łatwy sposób tym razem pokonał Turów Zgorzelec 4-1, a oglądalność finałowych meczy w TVP Sport wynosiła ok. 30 tys. na mecz. Robert Korzeniowski — szef sportu w tvp — pytany o kwestię oglądalności wyraził opinię, że pytający ma złe dane, nie 30 tys. a ponad 40 tys. oglądało! I takiej postawy należy się trzymać!
Swoją drogą, dziwią mnie (ale tylko troszeczkę) działania szefów koszykówki w Polsce (bardziej ich brak), że przeszli z Polsatu Sport do tvp (sport, he he). Jak dziś pamiętam tę przerwę w meczu finałowym, kiedy postanowiono pokazać bardzo ważne obrady. Ale w końcu, kto tu rozdaje pieniążki, nie rozumiem skąd to oburzenie. Może niektórzy mają tak jak ja w show biznesie muzycznym: będą rozgrywki? będą! będzie transmisja? będzie, przecież załatwiliśmy! a ktoś to ogląda, kupuje? no jest kilka osób, ale przecież nie o to chodzi — spełnianie misji jest najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz