poniedziałek, 12 grudnia 2011

śmierć z kosą, hę?



czwartek, 8 grudnia
Pierwszy śnieżak. Leniwe dnie.
Robię.
No, a Przem załatwia występ. I świetnie mu idzie. A ja wszyściusieńko wiem na bieżąco!

piątek, 9 grudnia
Niespodzianki w pracy, niespodzianki.
Wiadomo, stres jest, ale grunt to się choć trochę przygotować.
Więc podsumowując całość przedsięwzięcia, w moim mniemaniu na chwilę obecną, wszystko wyszło niemal perfekcyjnie. No i załapałem się na lancz.
Jaki z tego wniosek? Grunt to osobisty kontakt!
***
Oprócz tego: 23/50 (oj dużo się rzucało)(bo 3/3)(co zabawne, większość przestrzelonych spod samego kosza, kiedy już minąłem tego, kogo miałem minąć), 5 zb., 12 as., 2 przechwyty, 8 strat, mocne zmęczenie, dobra nowa koszulka, wspomnienie zeszłego upojnego piątku i upojne zakończenie z 007.

sobota, 10 grudnia
Robię, nie zdążam na autobus, ale łapię następny. Nowy przewodnik, nowy spacer, znowu jestem u siebie, wszystko znam, wszystko widziałem. Wiało, ale dziadkowy płaszcz dawał radę.
***
Robię. Teoretycznie w "my favorite disease" wszystko jest na miejscu, ale na razie nie porywa. Ale — ok. W końcu ileż można genialnie numerów zmontować.
***
No, wreszcie wiadomo, ile harf trzeba dobrze natrzepać.

Brak komentarzy: