środa, 14 grudnia 2011

Gotuj z Hitlerem



niedziela, 11 grudnia

Nosz "Orange" (1994). No bo wiadomo, kolejmy nr na tapecie.
***
Amir Khan dzięki sędziemu przegrał dwa pasy. Tak to jest, jak się cfaniakuje.
***
Nosz, kto ma da Michała Anioła, ten wygrywa w przedbiegach. Żadna teokracja nie pomoże.
***
Brytfanka pełna szynki. Genialne. Plus genialny sos. Mniam. Wylizałem jeden talerz. Nic w tym złego. Mój. Wylizałem drugi talerz. Nic w tym złego. Dobre. Pyszczku mówi, że będę miał sporo roboty na wigilii.
***
Przyzwoite zakupy. Nie było mnie godzinę. Poszłem. Jakżeż byłem zdziwion. Pogodna pogoda. Pusta dzielnia. Aż dziwne. Ale za ludźmi nie nadążysz. Jak już wiadomo, fragment dawnego sadu już nie istnieje, został zastąpiony dwiema koparkami i otoczony schludnym srebrnym płotem. Dobra, przesadziłem z tym srebrem. Nie żeby było tego szkoda. Nowy blok mieszkalny się przyda. (szydera). Jedyne czego szkoda w tym fragmencie, to labiryntu przechodzonych na szerokość dwóch stóp ścieżek, które przecinały się jedna z drugą, szczególnie w bujności lata, niezwykłe w swojej pełni chwastów, pokrzyw i wysokich traw. Już tego się nie zobaczy.
Nieważne. Wciąż, wzdłuż srebrnego płotu ostała się ścieżyna, która prowadzi do ostoi dzikości i azylu wolnych czcicieli natury. Między wysokimi krzewami głogu oraz resztkami drzew owocowych można podążyć do ustalonych miejsc spotkań, upstrzonych różnokolorowymi butelkami, wyposażonych w stoliki i siedzenia gotowe przyjąć spragnionych wędrowców. Błotnista czerń wydeptanych ścieżek w połączeniu z wszechobecną kolorystyką śmieci sprawia wrażenie leśnego las vegas (well, las vegas wygląda tylko w nocy, poza świecidełkami jest just czarne).
Co nie przeszkadza się przechadzać dalej w bezwzględnym przekonaniu, że już teraz nie ma piękniejszego miejsca na świecie.
Jakie jest pierwsze zaskoczenie? Jak już zdążyło się zapomnieć oi najbareddzie (oj k... tak to się pisze teraz) — o najbardziej niezwykłym listopadzie, to wciąż pozostaje się zadziwionym grudniową aurą. O'ra. Jak powiadają. Kto powiedział, że jest nieładnie i nudno? Nieokreślony przedział jasnych i ciemnych brązów, do tego pewna skala szarości, szczególnie w wąwozie sprawiają, że wygląda on co najmniej równie uroczo, jak w czasie innych pór roku. Nie mówię, że nie czekam, na zimę, ale naprawdę jest zaskakująco nieźle. A to dopiero początek. A dalszej części napotyka się utrwalone miejsce przeznaczone do siedzenia (również) "wytapetowane" (wyłożone?) kapslami, który fragment, znaleziony 2 tys. lat później mógłby zdziwić niejednego badacza starożytności. Nie jest to może zbyt przesadne estetycznie, ale naprawdę — szacun. By the way (przy okazji: zdążyłem napisać "teh" "tje" i "tej") — to coś od puszki nazywa się kluczykiem.
Pech chciał (nie przejmuję się tym) (dziwne, nie?), że niezniszczalna bateria ukazała fragment swojej niemocy = słychać wiatr oraz inne okoliczności przyrody.
Pogoda jest wciąż pogodna. Wraz z postępującą eksploracją dalszej części wąwozu, natrafiamy na część otwartej przestrzeni. Skręt w prawo, na miejsce rozrywki miejscowej młodzieży (na szczęście ta nie korzysta z pięknego niedzielnego popołudnia w taki sposób), po czym staje się twarzą w twarz z pnącymi się zboczami.
Po ich grani prowadzi ścieżka, która niczym suwak oddziela części południową i północną, jej szerokość, w sam przydatna dla jednoosobowej brygady, w porze deszczowej destrukcyjnie wpływająca na suchość lekkiego obuwia, przez niemal całą długość stanowi znakomity punkt widokowy na okolice. Nie okolicę. Okolice.
Ale tam dociera się później. Najpierw euforia traw (kto by się spodziewał, ale kolory, kolory, kolory!), następnie półgębkiem nieśmiałe obcowanie z kolejnym sadem (13 lat temu były tam jeszcze śliwki, obecnie czasem można znaleźć tam zdziczałe jabłka), po czym, po lekkim skręcie i odwrocie, można było dostrzec fragment absolutu. Do ferii brązów dołączyły żółcie oraz niespodziewane efekty świetlne. W najbliższej dali dumnie prezentowała się sylwetka niewielkiego wzgórza porośniętego sosnami. Tak, tymi, które można spotkać na wydmach. Istnieje prawdopodobieństwo, że to są te same, tylko po prostu wybrały się na niedzielny spacer. Wzgórze, dwupoziomowe, teraz już coraz gęściej zarośnięte krzewami, wciąż zachowuje swój odrębny charakter, szczególnie zauważalny z oddali, oświetlone jedenastogrudniowymi, wcale nie takim najsłabszymi promieniami słońca.
Niespodziewanej przytłumionej zieleni towarzyszyły bladobłękitne niebo oraz chmury o niezobowiązującej, wcale nie białej barwie. Przy lekkim podciągnięciu krzywej w prosty sposób można by osiągnąć efekt sepii, ale skąd wziąć tak wielkiego fotoszopa?
Skoro mnogość ścieżek pozwala na wielość interpretacji, można zachwycić się widokiem z grani, nie tracąc z oczu widoku na wszechstronność krajobrazu (Żuławy proszę Państwa, Żuławy), by stanowczym krokiem zmierzać ku dołowi, po jednej stronie mając zdziczały sad (szczególnie tajemniczy zimą), a po drugiej pochylających się tarasami porośniętych różną wielkością krzewów zboczy. Idę i jestem królem.
Zanim dwie dekady później wymyślono sformułowanie "użytek ekologiczny", owe niewielkie tarasy, z trudem pielęgnowane przez zatwardziałego w boju działkowicza, stanowiły niezbyt precyzyjny cel ataku młodocianych przestępców, polujących na efekty cudzej pracy. Niestety (może na szczęście?) brukselka nie była korzystnym profitem, a domek działkowicza i tak spalił ktoś inny. Cały trud na nic. I nasz, i jego.
Pozostał jeno ciek wodny, który wciąż nie daje się ujarzmić, od czasu do czasu zostawiając po sobie ślad większej podmokłości, którą jeszcze stosunkowo łatwo przejść w okresie letnim. W dawnych, naprawdę zamierzchłych czasach, w tej niewielkiej obszarowo okolicy, która wciąż, nieodmiennie od pór roku pozostaje zielona (!), obok dwóch niepozornych, nieokreślonych zbiorników wodnych widziano nawet krowę. Powtórzę. KROWĘ.
Przekraczając ścieżkę między dobrem a złem, zmierzamy w stronę "dzikiej" ścieżyny, w której "czyta się listy". Listów już się nie pisze, nie ma też psa, którego można zgubić, a który i tak się znajdzie, jak się wyszaleje (czasem warto pozwolić wyszaleć się psu, w końcu i tak wróci do domu), są za to dwa śmietniki, z których jeden jest zdaje się obalony constans, zaś za niedługą chwilę dotyka się schodów.
Ich urok objawia się jedynie wieczorową porą albo wyłącznie w obszernym towarzystwie — istnieje też ewentualność, że ich niekorzystna aura działa wyłącznie z dołu, widok z góry jest doprawdy zachwycający, szczególnie podczas pory dnia, podczas której widać cokolwiek.
Niemniej, na schody jeszcze przyjdzie pora (mówiąc otwarcie. zawsze przychodzi na nie pora, kiedy powrót do domu wydaje się niemożliwy bez bezpośredniego wsparcia poręczy, szczególnie w porze między autobusem nocnym nr 2 i 3). (ej, czy ktoś w ogóle kojarzy o czym mówię?)(i nie mówię do Ciebie Endriu).
Powracając do niemniej, skręcamy w lewo, by uskuteczniając leciuchny trekking wspiąć się na porośnięte bukami zbocze oraz, ku lekkiemu zaskoczeniu, dostrzec ślady ostatniej zawieruchy. Oj, przerzedziło się. Cóż, taki los. Jedni odpadają, inni zostają. Dla mnie wciąż jest pięknie. Nie zagłębiając się dalej w okoliczności terenów dotyczących "śliamaka" zmierzamy ustaloną ścieżką w stronę zabudowy mieszkaniowej. Czy wspomniałem o bezwzględnie rozczulająco oświetlonym wzgórzu porośniętym sosnami? Dalsza trasa między blokami jeno utrwalała ten widok.
Dotknięcie absolutu. Niemal dotykalne błogosławieństwo. Być może to samo czuł Hitler słuchając Wagnera. Jaki z tego wniosek? Joseph S. Tribbiani miał jednak lepiej.

Well. Ale to jeszcze nie koniec. Minęła dopiero godzina, a momentum wciąż trwało.
Zatem. Parkowanie na chacie, wymiana enelopek, wypakowanie zakupów, załadowanie paliwa. Druga pętelka. No, dawno tam nie byłem. Pierwej pod górę, następnie wzdłuż podziemnego parkingu, potem na szago przez trawnik (doprawdy, niewielu tamtędy chodzi), teoretycznie ścieżka znika w czeluściach nieprzepartej gęstwiny krzewów, co jest oczywistą nieprawdą. Można by zejść krętą ścieżyną wprost do utartego szlaku, który można przebyć w tę i we w tę (pieszo bądź na rowerze), ale to byłoby zbyt proste, zwłaszcza, że istnieją ślady sugerujące, że są inne drogi. Czymże byłby spragniony podróżnik (travel channel), gdyby nie spróbował tej mniej dostępnej ścieżki. Zresztą, nie byliśmy tam po raz pierwszy. Ostatni raz zimą, kiedy brodziliśmy po kolana w pełnym śniegu, szukając zejścia ku kolejnej dolinie. Zresztą. U jej wyjścia znajduje się kolejny nielegalny zbiornik wodny, który swego czasu zawierał PRAWDZIWY skrzek. Sou. Zejście nie jest łatwe, ale można wprost bezpośrednio przezierać się między krzewami głogu (by the way, ulubioną książką cioci Ewy była "Tarnina", to ci dopiero były wzruszenia), by znaleźć dogodny spadek między odcieniami mokrych żółci. Czy ktoś wspomniał, że tam wciąż jest wiele traw? Ba, wciąż, o tej porze roku, przy odpowiednim kroku, kto jak kto, ale ja mam odpowiedni krok, można iść po pas w trawach. Obłęd.
Z
apomniałem o podniebnych, oszarzałych, delikatnych błękitach, gdzieniegdzie upstroszonych bladoszarobiałymi niewyróżniającymi się chmurami. Jedną z nich przeciął biały rajd samolotu-rakiety, wznosząc ku górze dwuślad swojej obecności. Obserwacja tego zjawiska zajęła mi jakieś parę chwil. Być dwa razy królem tego samego dnia? Nieprawdopodobne.
Pech chciał (nie przejmuję się tym) (dziwne, nie?), że druga niezniszczalna bateria ukazała fragment swojej niemocy. Nic to.
Na wzgórzu korty tenisowe, na dole wciąż łączyście, dalej czarny pas drogi, za nim kręta struga oruńska, za nią ogródki. Wcale nie takie straszne. W drogę, ku powoli chylącymi się za wzgórzami słońcu. I tak dalej, i tak dalej.
***
Dzień jakoś się tak szybko skończył. The Way of the Gun (2000) — strasznie głośno strzelali na tym filmie.

Brak komentarzy: