poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Capote

poniedziałek, 16 sierpnia

We poniedziałek poszedłem do pracy bez plecaka, co było niezwykle uwalniającym doświadczeniem. Ale po zakupach, obiedzie i zmywaniu już niewiele mi z tego zostało. Przejrzałem sobie koncert KA z Flądera w 2004 (bodaj) roku. Z tym ruchem scenicznym całkiem nieźle, wokal słabo, muzyka strasznie hałaśliwa. Za to wieczorem perełka: "Capote" (2005). Philip Seymour Hoffman genialny. Pierwsze wrażenie jest porażające, wywołuje uczucie takiego obrzydzenia, jak nagle zobaczysz karalucha w kuchni albo gąsienica wejdzie ci na nogę. Ale film robi wrażenie i od pewnego momentu niesie wspaniale uczucie przygniecenia.

wtorek, 17 sierpnia


Miałem się czymś zająć, ale czas mi się rozleciał między palcami. Ledwo tknąłem "Quillera", zacząłem oglądać mecz Polska-Gruzja (na szczęście wygrali, momentami dobrze grali). Chyba nastawiłem pieczeń nóżkokurczakową z ziemniakami, więc jadłem o nietypowej porze. Wieczorem zaś dokończyliśmy mocny film.

Same plusy.
Na przykład charakteryzacja Philipa Seymoura Hoffmana (oskar jak malowany):


Do tego gra aktorska. Na przykład również Catherine Keener (jako Harper "Zabić drozda" Lee) — ostatnio widziana przez nas w "The 40 Year-Old Virgin":

Do tego chłopaczki:


albo choćby sam Clifton Collins Jr:


Naprawdę nieźle się trafiło Hoffmanowi, że ostatnio trafiły mu się takie dobre filmy ("Doubt").

środa, 18 sierpnia

No, to pyszny obiadek domowy wziąłem sobie do pracy i zjadłem przed wyjściem. Następnie w drogę poprzez sklep i byłem przed czasem — okazało się, że niepotrzebnie, bo dziewczęta były godzinę później. Ale przynajmniej przerzuciliśmy z Endriu wszystkie możliwe pliki i byliśmy przygotowani. Przybyły Marzena i Agnieszka ze sprzętem za grube tysiące i ruszyliśmy: ja jako kierownik muzyczny, Endriu jako realizator, Agnieszka — wiolonczela, Marzena — skrzypce. Zrobiliśmy fragmenty do 3 numerów Wojta 2 (to była łatwizna, ale właśnie czegoś takiego tam było potrzeba). Potem przeszliśmy do Columbusów — było ich 8, jeden pominęliśmy, bo czas naglił, a tego wieczoru tradycyjnie wszystkim rozwiązywały się języki. Przebiegało to w schemacie, jaki przerabialiśmy ostatnio, z tym wyjątkiem, że tym razem wszystko było nagrywane na dwa mikrofony jednocześnie. Z biegiem numerów coraz bardziej skracaliśmy czas przygotowawczych odsłuchów do realizacji nagrania. Nagranie szło jedno za drugim, sam jestem ciekawy ile zagrywek się powtarza. Teoretycznie nie ma to znaczenia, bo podkłady są różne, więc i smyczki w innym towarzystwie będą smakować inaczej. Z pewnością momentem wyjątkowym był fragment, gdzie na pudle gitary akustycznej odstawiałem jakąś hiszpaniozę i Marzena najpierw na próbie, a potem na nagraniu odtworzyła totalnie rootsowe wokalnie zdrapane quasi fado — mocne. Jak uprzednio siedziałem i wsłuchiwałem się w dialogi dwóch instrumentów smyczkowych i chodzi mi po głowie myśl, aby puścić osobną płytę tylko z tymi ścieżkami. Nio nio.
***
A kiedy wysiadłem z autobusu, to ścieżka nad staw tak się ładnie uśmiechała, "Thunderball" na uszach, łuna światła biła od miasta, że zrobiłem małą pętelkę połączoną z nocnym zdobyciem Ślimaka (taka "góra" u nas w parku) — no tam to już było ciemno, ale sama okolica z szemrzącym strumykiem i rozrzedzonym światłem na krzakach wyglądała bajkowo.

Brak komentarzy: