sobota, 12 lutego
Miałem na wypasie jajecznicę, buty w błocie (nawet nalało mi się do środka przez dziurę) i rozemocjonowany podciągnąłem się w "all this changes" Wojta. Przygody mówią, iż mimo, że ładnie udało się sprasować wszystkie gitary, to nalepszy efekt dał miks gitary fuzz + zdechły akustyk nagrany onegdaj, jako pre-demo, a do tego fuzz na prasowany akustyk. O dziwo, ma to swoją dynamikę. O to głównie się martwiłem w tym numerze: jest szybki, niemal punkowy z zaśpiewem marynarskim (nie wiem, dlaczego to napisałem). To było ekscytująco-podbudowujące.
***
Wieczorem poszliśmy do Duszków na pizzę, piwo i zdjęcia.
niedziela, 13 lutego
Zatem w niedzielę musieliśmy mieć wolne. Trafił się znakomity program do łóżka. O kompozytorach muzyki filmowej: pojawili się Barry, Schifrin, Quincy Jones, Air, David Holmes i Peter Thomas. Pyszności.
***
Kotlety wyklepane, Caylus zagrany, przesiedliśmy się z Heroes 3 na lapsa. I pomogłem ojcu wtaskać lodówkę w nowym budownictwie.
Black Swan (2010). Poprzez reakcje, jakie w nas wywoływał ("następnym razem oglądamy jakąś porządną strzelaninę z dawnych lat!") można mniemać, że reżyser i aktorzy dobrze wywiązali się ze swej roli. Natężenie tak przedstawionych obłędów trudno znieść, a główna postać wciąż wywołuje emocje, które mogły by doprowadzić do przemocy fizycznej, gdyby trafiła się zaraz obok. Czyli, zdaje się, nie jesteśmy przygotowani do pomocy i tolerancji wobec "psychicznych". Ale brzydki ten aktor.
poniedziałek, 14 lutego
Acha. Po oszałamiająco błotnej odwilży mamy od kilku dni mróz. Było jakieś -6 i bez śniegu było czuć mocno. Za to po drodze wszamałem loda na patyku (promocja) i potem obdarowaliśmy się z Pyszczku faworkami oraz piwem (dla każdego coś).
***
Wokale pocięte, dynamika zadowala, jak głośno — całość gra, a skoro wieczór na spokojnie, to "The Crimson Permanent Assurance" (1983). W sobotę przed wyjściem widzieliśmy (po raz n-ty) fragmenty "The Brothers Grimm" i nie wiem, czy nie chcę po raz kolejny w całości. I nie wyspałem się rano.
wtorek, 15 lutego
Przemo choruje na gardełko biedaczek. Mimo to bujnęliśmy się na salę, ja by oddać basa, Johny, by wziąć stojaki i zamontować naciągi. Podobno grają. Mróz trzymie.
***
Wokale ładnie zmasakrowane, można powiedzieć, że Wojt ciągnie tutaj troszkę jak Mark Arm.
***
Monty Python's The Meaning of Life (1983). Genialne. Choć zawsze wywołuje we mnie smutek. Rozszerzanie się wszechświata i takie tam.
Miałem na wypasie jajecznicę, buty w błocie (nawet nalało mi się do środka przez dziurę) i rozemocjonowany podciągnąłem się w "all this changes" Wojta. Przygody mówią, iż mimo, że ładnie udało się sprasować wszystkie gitary, to nalepszy efekt dał miks gitary fuzz + zdechły akustyk nagrany onegdaj, jako pre-demo, a do tego fuzz na prasowany akustyk. O dziwo, ma to swoją dynamikę. O to głównie się martwiłem w tym numerze: jest szybki, niemal punkowy z zaśpiewem marynarskim (nie wiem, dlaczego to napisałem). To było ekscytująco-podbudowujące.
***
Wieczorem poszliśmy do Duszków na pizzę, piwo i zdjęcia.
niedziela, 13 lutego
Zatem w niedzielę musieliśmy mieć wolne. Trafił się znakomity program do łóżka. O kompozytorach muzyki filmowej: pojawili się Barry, Schifrin, Quincy Jones, Air, David Holmes i Peter Thomas. Pyszności.
***
Kotlety wyklepane, Caylus zagrany, przesiedliśmy się z Heroes 3 na lapsa. I pomogłem ojcu wtaskać lodówkę w nowym budownictwie.
Black Swan (2010). Poprzez reakcje, jakie w nas wywoływał ("następnym razem oglądamy jakąś porządną strzelaninę z dawnych lat!") można mniemać, że reżyser i aktorzy dobrze wywiązali się ze swej roli. Natężenie tak przedstawionych obłędów trudno znieść, a główna postać wciąż wywołuje emocje, które mogły by doprowadzić do przemocy fizycznej, gdyby trafiła się zaraz obok. Czyli, zdaje się, nie jesteśmy przygotowani do pomocy i tolerancji wobec "psychicznych". Ale brzydki ten aktor.
poniedziałek, 14 lutego
Acha. Po oszałamiająco błotnej odwilży mamy od kilku dni mróz. Było jakieś -6 i bez śniegu było czuć mocno. Za to po drodze wszamałem loda na patyku (promocja) i potem obdarowaliśmy się z Pyszczku faworkami oraz piwem (dla każdego coś).
***
Wokale pocięte, dynamika zadowala, jak głośno — całość gra, a skoro wieczór na spokojnie, to "The Crimson Permanent Assurance" (1983). W sobotę przed wyjściem widzieliśmy (po raz n-ty) fragmenty "The Brothers Grimm" i nie wiem, czy nie chcę po raz kolejny w całości. I nie wyspałem się rano.
wtorek, 15 lutego
Przemo choruje na gardełko biedaczek. Mimo to bujnęliśmy się na salę, ja by oddać basa, Johny, by wziąć stojaki i zamontować naciągi. Podobno grają. Mróz trzymie.
***
Wokale ładnie zmasakrowane, można powiedzieć, że Wojt ciągnie tutaj troszkę jak Mark Arm.
***
Monty Python's The Meaning of Life (1983). Genialne. Choć zawsze wywołuje we mnie smutek. Rozszerzanie się wszechświata i takie tam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz