poniedziałek, 21 lutego Siarczysty mróz nas kołysze. Dobrze. Tym razem do Endriusa, gdzie zrobiliśmy poprawki do większości nr Vreena 3. I zrobiliśmy nowy podkład perkusyjny do "On days like these" — teeeraaaz jest nieźle. + banjo. Z pogłosem. Mega.
wtorek, 22 lutego Elo, musimy dostarczyć dwa nagrania w języku polskim, więc już od czwartku profilaktycznie rzeźbię "wściekłość & gniew" na czyste demo. Drugi zrobimy jakoś na szybkensa. Mróz rządzi, a ja każdym krokiem walczę z ubitym śniegiem. W niedzielę komisyjnie wyrzuciliśmy moje stare busta, które miały już kaniony na podeszwach. *** Ten bas psze państwa jest jak terminator. Gigantyczny, old schoolowy, jak nowy, gra o pół raza głośniej niż presto/lang Macieyi, który sobie bardzo chwaliłem. Po prostu maszyna. Struny nieśmigane, jak pier...., to włosy grzecznie ustawiają się na jeżyka. Miazga. Bas miszcz.
środa, 23 lutego Oglądamy naiwną komedię sensacyjną, The First Great Train Robbery (1979), kolejny dowód nieszczególnych wyborów Connery'ego, a ja szlifuję "wściekłość & gniew".
czwartek, 24 lutego Nagrywamy polski wokal Przema do "I love Phillip Morris", oglądamy naiwną komedię sensacyjną, a ja szlifuję. *** Przesyłka w Tych super express! Nadanie wczoraj o 15, odbiór dzisiaj ok. 10. 35 kilo prawdziwego cielska. Najważniejsze, że gra, szczegóły dopracujemy później. Na razie muszę lecieć. Pa!
Zgrałem z cd od Jurka i tutaj można posłuchać każdego bandu ze składanki "Czerwony słoń leci wprost do nieba", Red Elephant Records 1998. http://soundcloud.com/johannvreen
piątek, 18 lutego W nocy napadało z 10 cm śniegu! *** Jeżeli bohater "Somewhere" (2010) "prowadzi hulaszcze życie wśród alkoholu", to opisujący nie widział ani jednego ani drugiego. Co do "Lost in Translation" nie ma wątpliwości. Zaś w przypadku tzw. problemów wielkich tego świata zawsze wzbiera we mnie chęć, parafrazując klasyka: "pociągnąć z laczka i poprawić z kopyta". Właściwie zniósł bym cały ten film, bo to fajne kręcenie jest. Gdyby nie cała ta debilna końcówka. Następnym razem drogie rzeczy proszę przesłać do mnie. Mogą być używane. *** Gralim 4/5 ze zmianą. U Kamila wypadło (ok.) 8/18, 12 zb., 6 as., 2 przechwyty, ale mogłem liczyć niedokładnie bo byłem zalatany. Ale przydało mi się takie bieganie i fajnie się było poprzepychać. Z chłopakami.
sobota, 19 lutego W nocy znów napadało z 5 cm śniegu! *** W ramach aktywności zaliczyłem park oraz "Alice's Adventures in Wonderland" Barry'ego. A właśnie, JOHN BARRY NIE ŻYJE. Było to dla mnie zaskakujące, gdyż przez cały czas wydawało mi się, że umarł w roku 1989 i dlatego nie zrobił muzy do "Licence to Kill". Czyli jego szczęście.
Jurek z Elą mieli być o 16. Potem o 16:45. A byli chyba po 18. Zagraliśmy półtorej "Caylusa", więc przetestowaliśmy się na większą liczbę graczy. *** Killer's Kiss (1955). Bo ja wiem, czy to w ogóle widać, że Kubrick to kręcił? Powiedzmy, jak na rok 1955, mały budżet, schemat kryminału, to NY, czarno-biały obraz oraz sfilmowanie walki bokserskiej to całkiem przyzwoita rozrywka.
niedziela, 20 lutego W nocy znów napadało z 10 cm śniegu! Tym razem był to puszek, który wręcz ulatywał w powietrze przy każdym kroku. Cudo. *** Zrobiliśmy wypasiony wypad do outletu. Reklamacja się udała. A ponadto kurteczka, czapeczka, druga czapeczka, opaseczka i wypasione skórzane kozaki za 40 zeta ha?! Powrót śnieżowy równie atrakcyjny i spektakularny w tych okolicznościach. Aż szkoda, że tak szybko szliśmy, że nie było czasu się zachwycać. *** I Love You Phillip Morris (2009) zaskakująco zabawne, lekkie i do oglądania. No bo czego można się spodziewać od Carreya, który bardzo brzydko się zestarzał. A tu proszę, komedia pełną gębą. Cytat z komentów: "Dziwię się Jimowi że zagrał geja".
środa, 16 lutego Dalej nic w sprawie przesyłki. Black Angels — Phosphene Dream (2010) — mocaaarne! H3 w przeciwieństwie do WoG gra się migusiem. Starość? Wolę najgorszy mecz na MŚ niż kolejny klasyk LM. Albo musi być jakiś nerw, czyli np. teraz lech. *** Lubię stereo. Wobec łatwości obróbki ścieżki stopy i werbla, ciekawszym wyzwaniem staje się dla mnie wycinanie tomów. Przy 4 ścieżkach perkusji możliwości nie ma zbyt wiele, ale zbyt bardzo lubię stereo i te puknięcia w panoramie. Stąd biorę sobie te overheady i wycinam z nich pozostałe słyszalności beczek. Jest to szczególnie ciekawe w przypadku gęstego grania. Ale za to jak pięknie śmigają po skrzydłach. Następny wieczór dopiero jutro. *** The Tourist (2010) jako pretekst do oglądania Wenecji? Czemu nie. Właściwie wyłacznie.
czwartek, 17 lutego Trochę nerwów było z rana (w końcu ileż można) i wreszcie. Jest. Wygląda męsko. (mięsko). No. A jaki długi! Pyszczku mi go zaniosła do domu, tam sprawdziłem jego sprawność. Stroi i gra. Będzie ostro. *** Potem mnie śnięło, tak że nawet nie chciało mi się patrzeć na ten mecz. Zajrzałem do starszych plików i "wściekłość & gniew", choć robiona jeszcze starszą metodą, perkusyjnie wypada nieźle. Ścieżkę perkusji jeszcze zmasakrowałem bitlesowską wtyczką i brzmi prawie jak na nagraniu. W tym czwartkowym zjechaniu początek The Blob (1958) oglądaliśmy niemal przez sen.
I przed snem jeszcze spojrzałem na swój instrument. Jest powód do dumy.
sobota, 12 lutego Miałem na wypasie jajecznicę, buty w błocie (nawet nalało mi się do środka przez dziurę) i rozemocjonowany podciągnąłem się w "all this changes" Wojta. Przygody mówią, iż mimo, że ładnie udało się sprasować wszystkie gitary, to nalepszy efekt dał miks gitary fuzz + zdechły akustyk nagrany onegdaj, jako pre-demo, a do tego fuzz na prasowany akustyk. O dziwo, ma to swoją dynamikę. O to głównie się martwiłem w tym numerze: jest szybki, niemal punkowy z zaśpiewem marynarskim (nie wiem, dlaczego to napisałem). To było ekscytująco-podbudowujące. *** Wieczorem poszliśmy do Duszków na pizzę, piwo i zdjęcia.
niedziela, 13 lutego Zatem w niedzielę musieliśmy mieć wolne. Trafił się znakomity program do łóżka. O kompozytorach muzyki filmowej: pojawili się Barry, Schifrin, Quincy Jones, Air, David Holmes i Peter Thomas. Pyszności. *** Kotlety wyklepane, Caylus zagrany, przesiedliśmy się z Heroes 3 na lapsa. I pomogłem ojcu wtaskać lodówkę w nowym budownictwie.
Black Swan (2010). Poprzez reakcje, jakie w nas wywoływał ("następnym razem oglądamy jakąś porządną strzelaninę z dawnych lat!") można mniemać, że reżyser i aktorzy dobrze wywiązali się ze swej roli. Natężenie tak przedstawionych obłędów trudno znieść, a główna postać wciąż wywołuje emocje, które mogły by doprowadzić do przemocy fizycznej, gdyby trafiła się zaraz obok. Czyli, zdaje się, nie jesteśmy przygotowani do pomocy i tolerancji wobec "psychicznych". Ale brzydki ten aktor.
poniedziałek, 14 lutego Acha. Po oszałamiająco błotnej odwilży mamy od kilku dni mróz. Było jakieś -6 i bez śniegu było czuć mocno. Za to po drodze wszamałem loda na patyku (promocja) i potem obdarowaliśmy się z Pyszczku faworkami oraz piwem (dla każdego coś). *** Wokale pocięte, dynamika zadowala, jak głośno — całość gra, a skoro wieczór na spokojnie, to "The Crimson Permanent Assurance" (1983). W sobotę przed wyjściem widzieliśmy (po raz n-ty) fragmenty "The Brothers Grimm" i nie wiem, czy nie chcę po raz kolejny w całości. I nie wyspałem się rano.
wtorek, 15 lutego Przemo choruje na gardełko biedaczek. Mimo to bujnęliśmy się na salę, ja by oddać basa, Johny, by wziąć stojaki i zamontować naciągi. Podobno grają. Mróz trzymie. *** Wokale ładnie zmasakrowane, można powiedzieć, że Wojt ciągnie tutaj troszkę jak Mark Arm. *** Monty Python's The Meaning of Life (1983). Genialne. Choć zawsze wywołuje we mnie smutek. Rozszerzanie się wszechświata i takie tam.
In The Name Of Name, "Anti-Epidemic Water Until Supply Unit 731"
Nie będę się bawił w żadne zawijasy i strzelę prosto-prostacko: zespół In The Name of Name wydaje mi się totalnie nie z tych naszych internetowych czasów. Kolejny kreatywny strzał Vreena Kunickiego jest rozpolitykowany, gra nie-tego-rocka co ostatnio się teraz po pismach, radiach i portalach prezentuje i coveruje Hawkind. Sytuacja przez Piotrka Kowalczyka była już parę razy w różnych miejscach poobklejana słowem "slacker" i "luz", ale mnie bardziej chwyta w utworach na debiutanckiej EP-e lekka stoner pustynia i motoryka gitar. "Anti-Epidemic Water Until Supply Unit 731" zwłaszcza nagrzewa sprawę, skręcając i nakręcając tym, że może trochę Queens of Stone Age i podsuwanymi obrazami. Obczajcie, bo mocno nie z tego świata!
środa, 9 lutego Czyszczę komputer stacjonarny. Jest na tyle miły, że jeszcze pozwala przerzucać pliki na pędraka. Czasem myszka robi q-q i się wiesza i miewam do tego anielską cierpliwość. Widziałem fragmenty meczu Polska-Norwegia 1-0 i nie wiem, co było trudniejsze do oglądania: to, czy widok mozolnie przegrywających się plików. *** Zardoz (1974). Film głównie znany z majtasów Connery'ego. Pomysł i realizacja są na tyle absurdalne, że choćby z tego powodu można na to zerknąć. Plus bardzo wygodne topy z dzianiny dla pań.
czwartek, 10 lutego Udało się ładnie sczyścić. Piotr tak pięknie zrobił, że do teraz mam w folderze wszystkie instalki (win-98, karta graficzna itp.), że będzie można z tego ponownie postawić system. *** Robię "all this changes" Wojta. Idę szybko jak rakieta. Stopa, werbel, bas — bez problemów. Coraz bardziej stosuję metodę, gdzie brzmienie ścieżki jest składową kilku (tylko czyszczona + ścieżka z eq + ścieżka z eq i fuzz na przykład). Bez tych drobnych dodatków czuję braki na fali. *** Monty Python and the Holy Grail (1975) — dobrze było sobie utrwalić po dzielnym Robinie. Jakość jeszcze ą, za to pozostałe dwa to już jest wypasik na obrazie. (majestatu).
piątek, 11 lutego K..., dziękujemy temu brzydkiemu brudnemu pół-murzynu, że Jerry Sloan nie jest już trenerem Utah. Stockton-Malone-Hornacek i tak już zostanie na zawsze. Matole.
Oprócz tego byłem podekscytowany swoją skuteczną grą, że Andrzeja liczyłem tak półgębkiem. Zaczął dobrze: 2/10, ale potem poszedł na 19/35, machnął z 15 zb. (większość w ataku), 8 as., jakieś bloki. Gra była dla wszystkich (4/3), a wszyscy, którzy mieli co rzucić, wrzucili. Tak, u nas zbieranie piłki następuje głównie w ataku, po niecelnych rzutach własnych. Mi najbardziej spodobały się własne trzy zbicia piłki pod rząd w jednej akcji pod obcym koszem.
Spięty klamrą kowera Hawkwind w dwóch odmiennych, oryginalnych wersjach – zwartej z wokalem i wyluzowanej instrumentalnej, album (epka?) grupy In the Name of Name prezentuje odcień muzyki rockowej, który na rodzimym poletku w dobrym wydaniu spotyka się rzadko. Lekko psychodeliczne, nieco garażowe granie czasem motoryką przypomina najlepsze lata Queens of the Stone Age, w innych momentach zmierza raczej w stronę prog, ale podporządkowanego ramom i wymaganiom piosenek, a radzi też sobie z post-hippisowskim rozładowaniem napięcia. Sporadycznie, ale we właściwych momentach, gitarowy trzon zespołu wzbogaca wiolonczela i perkusjonalia, dodając trójwymiarowości fakturze zespołu. Słabszym elementem są wokale, chwilami przypominające harmonie Alice In Chains, ale jednak niedomagające. Tym bardziej zaskakujące jest sięgnięcie w jednym z utworów po język hiszpański, ale przekonująca warstwa instrumentalna pozwala przymknąć na to oko. Żeby było ciekawiej, teksty czterech rozbudowanych, autorskich piosenek, politycznym zaangażowaniem i pozbawionym złudzeń czarnym humorem przywodzą na myśl Dead Kennedys. Płyta brzmi czysto i wyraziście, a że wydana została własnym sumptem, to oprawę graficzną ma dość oryginalną. Mam nadzieję, że zespół pójdzie za ciosem, bo z każdym kolejnym rokiem takich dobrych odtrutek na indie badziewie, których autentyczność przykrywa niedociągnięcia, będziemy potrzebowali coraz bardziej.
piątek, 4 lutego Zamiast kosza próba, a oni nas wychujali. Za to zrobiliśmy dwa nowe numery i teraz gramy hard-core-pop. Zjadłem kotleciora w barze, ale tym razem bez specjalnych doznań smakowych. Piwo "Perła" również mi nie podchodzi. Za to mecz Boston-Phoenix (Gortat!) mi podszedł. Wreszcie była okazja do uśmiechu.
sobota, 5 lutego Wietrzna i padająca wizyta na Stogach. Straceńczy lód na leśnych ścieżkach. Do tego obiad, piwo sami przywieźliśmy, Stoch nie wygrał, a rozgrywka w "Pola naftowe" przewidywalna.
"Robin Hood" (2010) mile rozczarował, począwszy od historyjki po tzw. realia kostiumowo-obyczajowe. Zajmująca, ładna rozrywka. Oczywiście zagrała słabość do odtwórcy głównej roli (ha, starszy niż Connery w filmie o podstarzałym Robinie). Oprócz tego zaraz chyba będę potrzebował obejrzeć Monty Pythona.
niedziela, 6 lutego Na śniadanie zjedliśmy obiad. Bujnęliśmy się do Gdyni. Zwizytowaliśmy Maćka i jego akwarium. Plus dwa odcinki serialu. Taksą do klubu, tak tradycyjna obsuwa. Na szczęście swoją robotę zrobiliśmy dobrze, jak na warunki "Ucha" było słychać wokal, załatwiliśmy jeszcze dwa i pół zespołu i w sam raz do domciu. *** The Offence (1973) Sidneya Lumeta, szczególne, ale nie wyjątkowe. Dość szczególna rola Connery'ego, który odchodzi od swojego standardowego wizerunku. Jednakowoż nie wydaje mi się, żeby był stworzony do grania bardzo rozbudowanych postaci, szczególnie słabo wypada w długich monologach — to samo było w ostatniej scenie "The Hill". Plus za wąsy, scenariusz i zakończenie (= rozgrywkę z oglądaczem).
poniedziałek, 7 lutego Tradycyjna wyprawa robotnicza z kiełbaskami i bułkami. Wyjątkowo zamiast piwa kubuś. Kubuś zdrowy. Kubuś soczek owocowy. Podciągnęliśmy się z melodyne, a Endriu podciągnął się z prawym policzkiem. Wielokrotnie. *** W zeszłym tygodniu Outland (1981). Film, do którego mam sentyment z dzieciństwa. Niby nudny i nie było w nim potworów, ale w końcu to film s-f. I oczywiście kibicowałem szeryfowi. W gruncie rzeczy to takie "W samo południe" w kosmosie. No i uważam, że relacja damsko-męska dwójki głównych bohaterów, to najbardziej sympatyczna relacja, jaką pamiętam z filmów.
I oto jest proszę państwa! Pierwsze studyjne nagranie Kevin Arnold (które pośmiertnie ukazało się na składance, ale o tym później).
W studio "Na zboczu", realizacja Tomasz Dolny, nagrywane gdzieś na wiosnę. Wtedy "wszyscy" tam nagrywali, tzn. na pewno Thing oraz For Her Pleasure — jest to o tyle istotne, że za te same pieniądze Thing nagrało 4 numery, For Her Pleasure, a my dwa. Chyba powiedziałem: "ch.. [to raczej pewne, że tak rzekłem], zróbmy coś, żeby nie brzmiało, jak na sali prób, tylko jak na PRAWDZIWYM nagraniu".
Do dzisiaj wspominam realizatora z rozrzewnieniem, bo my nie umieliśmy grać, ani śpiewać, a on miał anielską cierpliwość i pozwolił nam (mi) zrealizować wszystkie związane z tymi piosenkami chęci: 10 gitar, piski i zgrzyty, przesterowania, hałas, przeszkadzajki, klawisze, solówki klejone z 30 fragmencików. Do tego zagrał na klawiszach, bo umiał, a my go namówiliśmy. I opłacało się. I choć numery znam na pamięć, to do dzisiaj jestem dumny z bogactwa tego nagrania.
Z ciekawostek
Tytuł "Jaygrony" wywodzi się stąd, że udało się podłączyć analogowe klawisze, które pożyczyliśmy z domu kultury w nowym porcie (aktualna próbownia) i podekscytowany Marek, skacząc jak gumiś, wpadł do drugiej salki i krzyczy do Johnego, który stał przy klawiaturze: "Dżaj Grony, dżaj". Znaczy, sylaby mu się pomyliły. Gitary nie stroją do klawiszy (albo na odwrót), ale to nieistotne.
Wersja "singlowa" (patrz okładka) (ej, singiel na singlu?), różni się tylko głośniejszym tamburynem na końcu.
Przelot rakiety (heh, Pink Floyd), zrobił Johny ustami. Potem już tylko panorama.
Stopa, werbel i beczki były nagrywane z "czipów". Wybieraliśmy brudne brzmienia próbek. Blachy były naturalne. Ale energia jest.
Z tego, co ledwie pamiętam, była tam ruska konsoleta i jeden z pierwszych komputerów (tam były cięte pliki). Nagranie było zrzucana na taśmę data. Potem nastąpiła ważka podróż do radia gdańsk, gdzie uprzejmie zgrano nam materiał na płytę cd, którą mamy do dzisiaj.
Re-mastera (eq i głośność) zrobił Endriu. Doprawdy, jest jeszcze lepiej.
wtorek, 1 lutego Jechałem, jechałem, aż dojechałem na próbę. Było gorąco, ale wyszliśmy zwycięsko. Pomodlimy się i wszystko będzie git. A zdjęcia są w ogóle od-lot.
Do snu było powiększenie w tv. Nigdy nie oglądałem, go w całości.
środa, 2 lutego Miały być skoki, ale była robota. I bardzo dobrze. W końcu w końcu (aż miałem wyrzuty sumienia) zabrałem się znowu za "bathroom" Wojta. I nieźle, zaliczyłem basa, dodałem hand-clapsa i coś tam zaczyna grać. Basowe beczki z ostatniego razu grają dobrze.
Dokończyliśmy "Touch of Evil" (1958). Trudno do tego podchodzić, jak do arcydzieła, ale coś — oprócz pewnej sztuczności/teatralnego aktorstwa — w tym filmie jest. Ujęcia i obsada aktorska robią wrażenie. Można się zakochać w transwestytywnej postaci Marleny Dietrich z miejsca. No i jest to wzór na to, że "To nie jest kraj dla starych ludzi" miał w czym wybierać.
czwartek, 3 lutego Chyba wolne, chyba robiłem Wojta drugiego.
piątek, 28 stycznia Arek A.: 11/33, 8 zb. (4 w ataku), 2 as., 2 bloki, 3 przechwyty. Ogólnie mi się też dobrze grało, jakiś przechwyt, coś tam wpadło.
sobota, 29 stycznia Mieliśmy ustawkę na foty u Adama. Poszło bardzo sprawnie. Zdjęcia będą full profesional U2/Feel. Następnie skubnięcie do outleta. Sporo czasu nam zeszło. Oprócz spodniaków (20 zeta) obyło się bez spektakularnych zakupów. Poszlim do piotra&pawła po miodowe i mieliśmy wesoły spacer do domu po ciemku. Acha, kilka dni temu wróciły mrozy, więc jest nie najgorzej. *** Chyba obejrzałem większość zaległych meczy (Washington-Sacramento, Dallas-Oklahoma City).
niedziela, 30 stycznia Zaczęliśmy caylusem, na tydzień będzie para-gulasz, sklep zaliczony. Chcieliśmy przesiąść się na heroes, ale komuter stacjonarny odmówił posłuszeństwa, w końcu to już ponad 10 lat. Przyda się lekka renowacja. Oby udało się zabrać pliki. Powróciliśmy do caylusa. *** Czy leci z nami pilot (1980). Nawet nie wiem, w który dzień tygodnia, ale setnie rześmy się ubawili. Nieśmiertelne. Cokolwiek, ktokolwiek. A ja na tym byłem w kinie "Kosmos" na Oruni.
poniedziałek, 31 stycznia W niedzielę występ w uchu (Absyntia plus goście Mjut, Clockwise, Strupy, Jak Zwał Tak Zwał — 6 lutego, g. 18:00), zatem poćwiczyliśmy. Jesteśmy z Endriu znakomicie przygotowani. Następnie męczyliśmy melodyne, ale efekty są nieporównywalne z jakimkolwiek autotunem. *** Ogólnie nastrój pogodny, sporo planów i filmów na najbliższą przyszłość, przydałoby się więcej wieczorów.
Dzięki wstawiennictwu i kontaktom Irka (http://deadsailor.net/) oraz dzięki uprzejmości Krzysztofa Piekarczyka (www.serpent.pl) płytę IN THE NAME OF NAME można zakupić oficjalnie:
poniedziałek, 24 stycznia Bawiliśmy się melodyne z Endriusem. W sumie nic zdrożnego, już w zeszłym roku widziałem, jak Dominik Kuśmierczyk rzeźbi głos Nicolasa. W prawdziwym studio nagrań. *** Pożyczam basa na dwa tygodnie.
wtorek, 25 stycznia Bas gra much lepiej. Przemas przywiózł swoją kolubrynę oraz powermikser i tutaj niespodzianka: malroyowskie kolumny są całe i grają cacy, zatem wzmacniacz ma coś nie tak z końcówką. Daliśmy ognia, bas naprawdę teraz słychać, instrumenty grają aż miło, pograliśmy stare i nowe, jesteśmy boscy.
środa, 26 stycznia Mocno mnie przymuliło. Trudno powiedzieć z jakiego powodu. Już miałem się niczym nie zajmować (wklepałem tekst), kiedy przypomniałem sobie o wyizolowanych beczkach "bathroom" Wojta. Same w sobie ładnie chodzą po kanałach, ale w tym przypadku brakowało mi basów, a wtyczka nie chciała współpracować. Zatem efekt jej działania po prostu nagrałem. Jest dobrze. *** Anderson Tapes (1971) — kryminalna sensacja z Connerym bez maskowania. Z tego samego roku jest "Diamonds Are Forever", a tu nie obeszło się bez tupeciku oraz farbowania siwizny.
czwartek, 27 stycznia Ależ byłem rozogniony ostatnio. Tu, tam, siam. Jak będą efekty — będą foty. Na razie sza. *** Graliśmy sobie w kręgle. Słabo nam szło, ale ktoś musiał wygrać. *** Jeszcze przed piątkowe filmowanie. A wczoraj do snu leciały szczęki pierwsze i teraz dopiero skumałem, że Quinta gra Robert Shaw (czyli ten, co bierze czerwone wino do ryby).