czwartek, 12 sierpnia
Nagraliśmy bas do kliku numerów Śnieżnika, na razie wersje demo, żeby sekcja sunęła, a wokal jakoś nadążył — wyślemy chłopakom, niech coś powymyślają. Szło nam szybko, został nam czas na zabawienie się na głośno. Wyszło na to, że z Wojtem zamiast wymyślać jakieś pomysły powinniśmy wtedy właśnie zagrać kilka numerów stonerowo-bluesowych — właśnie nam gitary brakowało. Ale "Elanka" fajna — 7 i pół minuty! "Felixir" dosyć piosenkowy. Wychodzimy w nocy z sali — pełnia lata. Jedziemy wozem, odpalamy WAVVES, otwieramy okna, łokcie na zewnątrz i pełna jazda!
***
Wracam ja sobie do domu gotowy do czynności przygotowawczych do snu, a tymczasem Pyszczku zrobiła parówki w cieście francuskim, świeżo upieczone. I musiałem 3 zjeść. Pycha.
piątek, 13 sierpnia
Pecha nie było. Tradycyjnie zagraliśmy w trójkę. Upalanie. Nawet wygrałem ze dwa razy z Jerzym, a Tomek ma na mnie patent. Oglądaliśmy "Ice Station Zebra" (1968). (dokładnie — przez 3 dni). Na podstawie powieści MacLeana. Nie sądzę, żeby powieść była wyjątkowa. Ale film był definitywnie zły. "Sensacyjna akcja" usypiała albo była przedstawiona śmiesznie. Niby to rok 1968, ale do tej pory ukazało się 5 Bondów, gdzie efekty być może śmieszą, lecz scenariusz, montaż, reżyseria mocno wyprzedzają epokę. Film trwał 148 minut (!) składał się z ogólnie z trzech sekwencji: pływanie pod lodem, przeglądanie stanu stacji polarnej, końcowa 40-minutowa wymiana uprzejmości między głównymi antagonistami. Scenografia i aktorstwo przypominają mi stary Star Trek (którego nie lubię), nawet wydaje mi się, że widziałem podobne sceny, kiedy ziemianie spotykają obcych i tak sobie rozmawiają twarzą w twarz. Zatem film po lekkim podrasowaniu nadaje się na festiwal złych obrazów niż na nostalgiczną podróż w technicolorze. Chociaż.
Director John Carpenter asked, "Why do I love this movie so much?", saying it was a guilty pleasure. (wikipedia).
Nagraliśmy bas do kliku numerów Śnieżnika, na razie wersje demo, żeby sekcja sunęła, a wokal jakoś nadążył — wyślemy chłopakom, niech coś powymyślają. Szło nam szybko, został nam czas na zabawienie się na głośno. Wyszło na to, że z Wojtem zamiast wymyślać jakieś pomysły powinniśmy wtedy właśnie zagrać kilka numerów stonerowo-bluesowych — właśnie nam gitary brakowało. Ale "Elanka" fajna — 7 i pół minuty! "Felixir" dosyć piosenkowy. Wychodzimy w nocy z sali — pełnia lata. Jedziemy wozem, odpalamy WAVVES, otwieramy okna, łokcie na zewnątrz i pełna jazda!
***
Wracam ja sobie do domu gotowy do czynności przygotowawczych do snu, a tymczasem Pyszczku zrobiła parówki w cieście francuskim, świeżo upieczone. I musiałem 3 zjeść. Pycha.
piątek, 13 sierpnia
Pecha nie było. Tradycyjnie zagraliśmy w trójkę. Upalanie. Nawet wygrałem ze dwa razy z Jerzym, a Tomek ma na mnie patent. Oglądaliśmy "Ice Station Zebra" (1968). (dokładnie — przez 3 dni). Na podstawie powieści MacLeana. Nie sądzę, żeby powieść była wyjątkowa. Ale film był definitywnie zły. "Sensacyjna akcja" usypiała albo była przedstawiona śmiesznie. Niby to rok 1968, ale do tej pory ukazało się 5 Bondów, gdzie efekty być może śmieszą, lecz scenariusz, montaż, reżyseria mocno wyprzedzają epokę. Film trwał 148 minut (!) składał się z ogólnie z trzech sekwencji: pływanie pod lodem, przeglądanie stanu stacji polarnej, końcowa 40-minutowa wymiana uprzejmości między głównymi antagonistami. Scenografia i aktorstwo przypominają mi stary Star Trek (którego nie lubię), nawet wydaje mi się, że widziałem podobne sceny, kiedy ziemianie spotykają obcych i tak sobie rozmawiają twarzą w twarz. Zatem film po lekkim podrasowaniu nadaje się na festiwal złych obrazów niż na nostalgiczną podróż w technicolorze. Chociaż.
Director John Carpenter asked, "Why do I love this movie so much?", saying it was a guilty pleasure. (wikipedia).
(gdybym chwilowo złamał prawo — za chwilę to usunę)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz