czwartek, 28 maja 2009

przyjaciele

niedziela, 24 maja
W zeszłym tygodniu zaliczyliśmy niezły film — "Doubt". Wobec kilku recenzji, które przeczytałem, film zaskoczył mnie bardzo pozytywnie (czy ja już tego nie pisałem?)..........
Bodaj w zeszły poniedziałek do snu, a nawet trochę dłużej oglądałem film o hard-core w USA. Jeden z tych dobrych zagranicznych dokumentów ("Upadek zachodniej cywilizacji) o muzyce. Czy w Polsce było coś takiego kiedyś? U nas nie ma muzyki poza oficjalnym przebiegiem. Nie wiem nawet, czy Skaldowie doczekali się dokumentu o sobie, nie mówiąc o Polanach.
Oczywiście hard-core nie znam w ogóle, prócz tego, że kojarzę Henry Rollinsa i wiem, co to było Bad Brains. No ok, Dead Kennedys bardzo lubię. Ale oni nie byli stricte. Co mnie uderzyło, że w przypadku większości tych kiepsko grających, wtedy młodych, początkujących zespołów wszystko było traktowane z pewnym pietyzmem. Jacyś goście pamiętali, kto, gdzie i kiedy grał pierwszy koncert w jakimś garażu, czy przyjęciu urodzinowym (to nawet nie były celowo organizowane występy w lokalnych pubach, czy koncertówkach!). Część z tych bandów, których członkowie ledwo umieli grać na instrumentach, miała rejestrowane swoje pierwociny na video — proszę, jaki gotowiec dla dokumentu! Następnie, taki zespół po kilku występach we własnej wiosce już był niejako "zaliczony" do kręgu takiej muzyki, po czym ruszał do innego miasta i grał tam występy (coś jak u nas na squotach). Luknij se, jakie Stany są duże. W międzyczasie od razu ktoś ich nagrywał — co prawda na setkę — ale nagrywał na półprofesjonalnym sprzęcie. Chłopaki od razu zamawiali w drukarni okładki na 1000 egz. (1000 egz.!!!), swojego MIKRO nakładu, by móc sprzedawać to na występach. (Wtedy jeszcze winyle). Członkowie zespołów sami mówili, że właściwie z grą na instrumentach nie było zawodowo, i dla tego np. Bad Brains byli bogami, ponieważ znakomicie panowali nad swoją grą (oprócz tego lider — no, tego nie można się nauczyć). Po kilku latach takiej działalności przykładowy zespół był podstawą sceny h-c, a obecnie jego dokonania są częścią historii muzyki. Po prostu łał. (mówiąc szczerze w większości przypadków sama muzyka jest jednolita, potwornie głośna, nieprzyjazna dla ucha i wtórna wobec siebie — ale JEST)
W sobotę to dopiero były przygody!
Mając wolne przedpołudnie wybrałem się do Piotra na działkę. Uznałem, że brak hamulców i przeskakujące przerzutki są mniejszym problemem niż stukanie w kole, więc wybrałem się rowerem starszy. Pogoda była zmienna, bollywoodzka — czasem słońce, czasem deszcz.
Jechałem najpierw na Ujeścisko, potem ul. Warszawską i Jabłonową, tam zapędziłem się za bardzo na skręt na obwodnicę, wróciłem pod skrzyżowanie koło wioski Szadółki, gdzie kiedyś kupowaliśmy lody (i piwo!) podczas pieszej wycieczki na otwarcie sezonu działkowego, następnie drogą z płyt, później na moście znowu zgubiłem drogę, na szczęście rozpoznałem zielony szlak, pojechałem w drugą stronę, wzdłuż obwodnicy, następnie brzegiem jeziora Jasień, obok oszą, obok torów kolejowych Gdańsk-Kokoszki i już byłem na działce (ok. godzina jazdy). Piotr trochę podkręcił łożysko, ale powiedział, że i tak jest do wymiany, bo co najmniej jedna kulka wypadła. Pomogłem mu ciut przy przykręcaniu blach do garażu i ruszyłem z powrotem. Tym razem przez Kiełpinek, potem lasem 4 km do Otomina, "naszą końską drogą" do outleta, a potem już z górki przez dolinkę, dwa zbiorniki retencyjne i w domu. Ale nie było tak lekko. Najpierw hamulec hamował mi koło co pół obrotu, potem wplątała się w to przerzutka, która w konsekwencji przestała działać, ale jechałem dalej. W lesie zaczęło poważnie szwankować łożysko, koło obracało się z coraz większym oporem. Po Otominie obracało się z trudem i wydawało wszelkie możliwe odgłosy. Przejazd przez dolinkę był ostatnim jego westchnieniem, po czym przestało się w ogóle obracać pod wpływem pedałów. Jakie szczęście, że to już było obok roboty. Więc polazłem piechotą i tylko z górki jeszcze jechałem na rowerze jak na hulajnodze. Dotarłem do domu, gdzie czekała na mnie wyborna pizza przygotowana przez Skarbie, a potem "Przyjaciele".
***
Dobra. To już zwyczajny nałóg. Ale za to jaki przyjemny. Ostatnio sformułowana kaseta, w części A druga część soudtracku z "On her Majesty's secret service (1969)", a na stronie B pierwsza część "Diamonds are forever (1971)", tak jakoś wyszło, bo na razie rozgrywam to po łebkach, a pierwsza płyta w ogóle nie jest soundtrackiem, jeszcze dojdę do momentu, kiedy każdy album będę miał na osobnej kasecie — do walkmana rzecz jasna. Więc obecna kaseta (mimo że film "Diamonds are forever" wzbudza we mnie mieszane uczucia) wchodzi po prostu niesamowicie. Idealne połączenie akcji i melancholii. Jest nawet taka durna melodia "cyrkowa" oparta na walcu — "Circus, circus", którą sobie nucę zmywając na przykład naczynia.
***
Ha, od czwartku do niedzieli obejrzeliśmy sezon 7 i 8 przyjaciół, 6 płyt dvd po 8 odcinków (po 4 odcinki z każdej strony takie to płyty dvd teraz produkują!), to daje 48 odcinków, średnio 22 minuty każdy, czyli 1056 minut, a więc około 17 godzin i 36 minut. Było czadersko!
Nie muszę raczej dodawać, że sieć udostępnia pozostałe serie, więc już z chwileczkę, już za momencik...
Nie jestem jakimś wielkim fanem, ale oglądanie tego wciąga. Specjaliści od gagów i pisania dialogów zrobili dobrą robotę. Fabuła jest nieco smętna i momentami rzygliwa (te śluby i dzieci), ale jednak zajmująca (co będzie w następnym odcinku?!), odcinki z tzw. gwiazdami są wyłącznie na użytek publiczności, świat jest wycezylowany (ha, a to nagminne preferowanie wyuzdania seksualnego i wolnych związków!?!), a mimo to można czuć sympatię dla tego serialu. Oczywiście faworytem nr 1 pozostaje nieskomplikowany Joe z lekkim podejściem do relacji seksualnych i miłością do jedzenia, zaraz po nim plasuje się Chandler z tą swoją zgryźliwością i takim trwaniem jakby obok (może akurat trochę tak ograniczyli jego rolę w tych seriach). Umówmy się, kobiet nie lubimy.
Właśnie zajrzałem do ostatniego odcinka serii 10 i zdążyłem się zasmucić, że to już koniec.
Nic to, jeszcze kilka serii przed nami.


środa, 27 maja
Obecnie wstaję rano, zaglądam na 821 stronę telegazety i już wiem, kto dzisiaj dał radę. Trwają finały konferencji i każda wiadomość o zwycięstwie Orlando czy Denver korzystnie wpływa na moją pieszą drogę do pracy. Obstawiałem 4-1 dla Cavs (dupa, już wynik wyautowany) oraz 4-2 dla Denver. Oczywiście nawet się ucieszę, jeżeli Orlando ograją przehajpowanego LeBrona, jest 3-1, ale z takiego wyniku już wyszedł 2 lata temu, więc czekamy. W parze Lakers-Denver nie jest różowo, bo Lakers wrzucili trochę gry zespołowej + Kobe, więc intensywność Denver nieco osłabła. Gdyby nie błędy sędziów (tak piszą), mogło być 0-3, na szczęście jest 2-2, kolejny mecz dziś w nocy).
***
Właśnie trwa finał ligi mistrzów WE futbolu, ale niespecjalnie mnie to obchodzi. Widziałem I połowę (przed "you can dance") (czy nikt nie może tej głupiej, co prowadzi narrację jak dziecko [nic dziwnego, że ten Lis ją rzucił], że ma się inaczej ubrać, i nie pokazywać, że przesadziła na "siłce"? chyba nie) i oczywiście moja teoria "finały są nudne" się sprawdza. Dwa finały były dobre, kiedy piliśmy piwo, i raz wychodziłem już do domu od Oli Maj (ManU-Bayern 2-1), i drugi raz, kiedy wychodziliśmy już do domu od Oli, tym razem już Adamskiej (Liverpool-Milan, po karnych). Szpaku się podnieca, bo finał, więc trzeba się podniecać (jak ze Słowackim), ale rzeczywiście po ponad dwóch dekadach kładzenia zawrotnych myśli przez głośniczki tv: "teraz piłkarze muszą się otrząsnąć po tej straconej bramce" — każdy średnio rozgarnięty może spostrzec, że tych komunałów nie da się do kurwy nędzy już słuchać. Na szczęście od nowego sezonu nie będzie ligi mistrzów w tvp. Nie żebym miał oglądać.
***
Przy tak zwanej okazji.
Prokom Trefl Sopot w dość łatwy sposób tym razem pokonał Turów Zgorzelec 4-1, a oglądalność finałowych meczy w TVP Sport wynosiła ok. 30 tys. na mecz. Robert Korzeniowski — szef sportu w tvp — pytany o kwestię oglądalności wyraził opinię, że pytający ma złe dane, nie 30 tys. a ponad 40 tys. oglądało! I takiej postawy należy się trzymać!
Swoją drogą, dziwią mnie (ale tylko troszeczkę) działania szefów koszykówki w Polsce (bardziej ich brak), że przeszli z Polsatu Sport do tvp (sport, he he). Jak dziś pamiętam tę przerwę w meczu finałowym, kiedy postanowiono pokazać bardzo ważne obrady. Ale w końcu, kto tu rozdaje pieniążki, nie rozumiem skąd to oburzenie. Może niektórzy mają tak jak ja w show biznesie muzycznym: będą rozgrywki? będą! będzie transmisja? będzie, przecież załatwiliśmy! a ktoś to ogląda, kupuje? no jest kilka osób, ale przecież nie o to chodzi — spełnianie misji jest najważniejsze.

czwartek, 21 maja 2009

przyjemne chwile

wtorek, 19 maja
Dwie rzeczy, zanim zapomnę:
Skarbie w sobotę zrobiło dzbanek pysznej herbaty (hibiskus + coś tam) — po raz pierwszy w historii.
Zaś Łukasz Iwasiński, ktróry przeprowadzał wywiad dokonał ważnych skrótów — i słusznie, bo już teraz wywiad jest za długi, a przynajmniej jest bardziej zwarty (fragmenty "wspominkowe" dotyczące sceny 3-miejskiej umieszczę kiedyś).

środa, 20 maja
zostałem nieźle wytresowany
bowiem — mimo pozytywnych aspektów, które sobie sam wynajduję — moja sytuacja z tekstu piosenki "moja lewa ręka" nie zmieniła się w ciągu ostatniej 5-latki (wrzucam na myspace)
***
właśnie się dowiedziałem, że na myspace można wrzucać 10 numerów, a więc:
"rozedrgane śrubki" (2004, Radio Rodoz)
1. blues "moja lewa ręka" — nawet jurek, przyznał kiedyś, że tekst "urodziłem się nie w tym kraju, co trzeba" jest trafiony, jeżeli chodzi o możliwości muzyczne, ho ho.
2. "vines" — tytuł jak najbardziej inspirowany, ale muzyka niewiele ma wspólnego z zespołem, bardziej jakiś college-rock — przez chwilę mi się nawet podoba, jest w tym jakiś potencjał wesołego hop-sa-sa, w wersji kevinowej mi się mniej podobało (no jasne!)
3. "piosenka z R" — no tak, gitara akustyczna, milutki, ciepły wokal i już jestem cały kupiony, nie mogę nie być zachwycony swoją piosenką
4. "marchiefkie/pora na dobranoc" — idealne zakończenie płyty, lekka mruczanka, delikatne dźwięki i lekki soniczny klimat na gitarze.

Pewnie, że przydałoby się wrzucić coś nowego, ale na nowe przyjdzie kolej, najpierw IN THE NAME OF NAME, a potem lecimy z nagrywaniem trzeciej, solowej płyty vreena, heh. Jesteśmy już umówieni z Endriusem, w jaki sposób nagramy perkusję, mamy też wstępny pomysł na kolejne instrumenty. Nastąpiła zmiana planów, ale swoje "opus magnum" — "Zapach twoich łez" (niezła bzdura z takim tytułem) (nie mogę się powstrzymać) — płytę zawierajacą właściwie same przeboje z dekady, ze składem elektrycznym popełnię za dłuższą chwilę; okładkę będzie zdobiło foto w stylu solistów z lat 80. Może zapuszczę sobie dłuższe kręcone włosy na tzw. czeskiego piłkarza, może sympatyczny wąs w stylu Lionela Ritchie.
Jeszcze nie wiem, jak z tytułem owej akustycznej. Pierwotnie miało być: "W przerwie" (jako, że niby zrobiłem ją w przerwie), po czym doszedłem, że przerwa w szkole kończy się dzownkiem, więc obecnie jest: "Po dzwonku" — w nawiązaniu do dowcipu:
— Czym różnią się uczennice od uczniów?
— Tym, że dziewczynki drapią się po przerwie, a chłopcy po dzwonku.
Głupi pomysł. Oj GUPI. Na razie nie mogę się odwieźć od tego pomysłu.
Plany, plany, plany.


Wracając do codziennej tresury. W poniedziałek wyszedłem z roboty kwadrans później i byłem szczęśliwy jak skowronek, że tak szybko udało się wyrwać. Było ciepło, upalnie, wręcz duszno, kawałek drogi przebiegłem nawet. W szybkim chodzie sprawdzam się nieźle, ale do biegania kondycji — nie za bardzo. Można było chwilę pobiec. Zwłaszcza, że przypominało to taki dzień w czerwcu, po szkole. Z tornistrem na garbie człowiek wybiegał z budynku szkolnego i biegiem kierował się na boisko. Mam nawet taki obrazek przed oczami, że przebiegając magiczną bramkę, oddzielającą teren "zwyczajny" od boiska, chłopacy zrzucali tornistry w biegu, gdzie popadnie, ten który już wbiegał niemal na środek krzyczał: "Kopaj!", wtedy ten, który był szczęśliwym posiadaczem piłki, mimo że był jeszcze na terenie poza boiskiem, kopał wysokim lobem (taki wysoki poziom mają obecnie nasi polscy ligowcy) na boisko i zaczynało się!
Mieliśmy fajne boisko, bo nie asfaltowe (trawę to mogłeś w parku obejrzeć), a piaszczyste. Na środku i w pobliżu bramki było ok, po bokach (gdzie nikt nie biegał) przypominało to bardziej plażę, jakieś 6-8 cm piasku, tyle że burego, brudnego. Przez co wszystkie skarpetki i buty były do niczego, a człowiek wracał do domu z nogami prawie czarnymi, aż do wysokości kolan, ale przynajmniej upadki nie były groźne.

Drugi taki moment miałem dzisiaj, tym razem wyszedłem 40 min później, mniej szczęśliwy, ale w padający deszcz. Przecież nie jestem z cukru. Największy impet letniej, wiosennej burzy już minął, ulica spływała wodą, z liści drzew pod którymi przechodziłem spadały duże krople, jadłem jabłko, bo jeszcze mi zostało. Teren "miastowy" minąłem sprawnie i trafiłem na teren "wiejski", gdzie Potok Oruński nabrał sporo deszczówki i gwałtownie przybrał na szybkości, cała ta brązowa woda wpadała do zbiornika retencyjnego, a zieleń dookoła aż oddychała od świeżej dawki wody. Było ciepło. Po wydeptanych polnych drogach spływały niewielkie strumyczki, które zatrzymywały się w kałużach. Wszystkie kolory (głównie zielony i jasno brązowy) wyglądały na nasycone, jakby poddane obróbce w photoshopie. Przyjemna chwila.


poniedziałek, 18 maja 2009

zwywiad

więc robota przez 4 ha (piątek 8 maja), to jednak jest coś, naprawdę git, nie zdążyłem się nawet zmęczyćdodatkowo hiszpański na luzie (za ścianą chłopcy oglądali mecz Lechii — było słychać) (mecz był zamknięty dla "kibiców" po ostatnim derby z Arką — ciekawe czemu? to tyle w temacie bezpieczeństwa na stadionach)
***
W sobotę (9 maja), byliśmy u Jurka i Eli, gdzie spędziliśmy ponad pół dnia, aż do wieczora, jazda tramwajem na to zadupie jest masakrycznie długa. Co prawda same wyjście na brukowaną uliczkę Brzeźna, gdzie na przestrzał, między niskimi domkami z cegieł, pojawia się morze z linią horyzontu jest urocze, kilmat rybackiej wioski (nie powiem, że niemal w centrum miasta), ale ogólnie wrażenia mam przygnębiające. Dom i mieszkanie, co tu dużo ukrywać, jest stare i ciasne. Co ciekawe, sam zapewne z sentymentem oglądałem taki sam kredens i urządzenia sanitarne w domu na Oruni Dolnej, ale tu brakuje mi tego maskującego przezrocza. Graliśmy w gry planszowe, których Jurek jest fanem. "tetris" w wersji planszowej daje radę, wygrałem wszystkie partie.
No więs skoro sobotę sobie przepuściliśmy na wizytę, to w niedzielę musiałem dokończyć robotę, a potem zabrałem się za wywiad
http://www.artpapier.com/?pid=2&cid=5&aid=1945
Drugi w moim życiu! Zeszło mi całą niedzielę. Rzecz jasna pewne kwestie musiały się powtórzyć. Oczywiście próbowałem być fajny i sympatyczny i "nieprzejmujący się". Chociaż w pewnych momentach wyszło słabo — szczególnie kiedy zeszło na Kevin Arnold. To już jednak tak jest, że będzie się to za mną ciągnęło, jak smród po gaciach. Ale powiedzmy sobie szczerze — człowiek sukcesu to ze mnie nie jest. Chciałem głównie, żeby było o szczegółach muzycznych i nowych płytach z chłopakami, ale wyszło, jak wyszło — biorę, co dają. Grunt, że Skarbie się podobało po wstępnym czytaniu. I tyle było z niedzieli.

W poniedziałek (12 maja) usiałowałem się zapisać do fryzjera (do czego to doszło! żeby u fryzjera nie było miejsca!). W końcu ściągnęli mnie na 20. W sumie nawet nie było mi to aż tak na rękę, zwłaszcza że robotę z roboty przeniosłem do domu, fryzjerce też nie, skoro nazajutrz miała być już od 8 rano w robocie. Ale poleciała szybko, tym razem nawet tzw. fryzura. Pech chciał, że po tych ciepłych dniach nadeszło zimne powietrze i dłuższe by mi się przydały. Ale kiedyś należało to uczynić.
Muszę też przerobić foty Johny'ego ze smoka, a przynajmniej wysłać Wojtasowi.

We wtorek mnie tknęło, że warto byle jak nagrać po ścieżkach te nasze dwie nowe — bo tego nagrania z komórki nie da się słuchać. Więc zaciągnąłem cały sprzęt i nagrywaliśmy: perkę na dwa mikrofony wyraźnie tylko stopa i werbel (przynajmniej uniknęło się tych wszystkich blach); bas z linii, gitary po jednej z pieców, wokal Nicolasa + chórki. Poszło sprawnie, choć zajęło to całą próbę, ale tym razem nikt się nie denerwował i nie było pośpiechu.
Mogłem się tym zająć dopiero w sobotę, bo przez cały tydzień się zarzynałem.


Wobec planowanej "dwunastki" na czwartek, w środę wybrałem się na miasto w celu zakupu kalek (kupiłem ostatni zestaw z tych tanich, 30 kartek w bloku). Podróż (wyjątkowo autobusem — w porównaniu z poprzednimi tygodniami) stosunkowo sprawna. Udało mi się zaciągnąć brakujące rozszerzone wersje soundtracków z 007, głównie chodziło o "Goldfingera" i "Live and let die". Któregoś razu (może to było w niedzielę?) dokończyłem "From Russia with love" — po warstwie muzycznej łatwo rozpoznać, w którym miejscu akcji się jest. Aczkolwiek sceny, kiedy Robert Shaw pojawia się i znika, przechodząc wagonem kolejowym za plecami 007, nie udało mi się zlokalizować.

Zdaje się, że właśnie w środę sprawiliśmy sobie własną pizzę (taka zamiana po weekendowej babce ziemniaczanej). Oczywiście była rewelacyjna, ciasto wyrosło bardziej niż zazwyczaj — było pulchniutkie — może poszło więcej mąki? Myślałem, z nie wyrośnie, skoro już nie grzejemy, ale na oknie, pod zachodzącymi promieniami słońca jako poszło bardzo dobrze. Więc wziąłem też ją na czwartek do roboty. Zrobiliśmy też nową, dobrą rzecz: sałatkę z gotowanych brokułów i paluszków krabowych + sos majonezowo-musztardowy z czosnkiem — pyszne. Powtórzyliśmy ten zestaw w nadchodzący weekend.

Czwartek w robocie minął szybko — zawsze tak jest przy fajnej pracy, buchachachachacha.
Wycwaniłem się i puszczałem kalki co 3-4 minuty, drukarka zdążała trochę stygnąć, więc nie wżerało tych kalek na potęgę, nie wcięło mi żadnej, pomarszczyło się kilka, więc procent strat był stosunkowo niewielki. Jak będę miał czas (kiedy?), będę mógł pociąć je i przygotować następną partię płyt JZTZ.
Ponieważ następnego dnia powinniśmy oddać płytę Luisowi, więc obejrzeliśmy "La doce sucia", że tak powiem w oryginale z hiszpańskimi napisami. Jednak fajnie zmontowany klasyk. Szczególnie w przypadku tych aktorów, którzy umieli grać (Cassavettes).
***
Cavs-Atlanta 4-0 — nie było w ogóle o czym dyskutować. Pytanie tylko brzmi, czy oni rzeczywiście są tak mocni, a LeBron tak niesamowity, czy też jeszcze nie trafili na wymagających przeciwników.
Denver-Dallas 4-1 — bez wątpliwości, Billups po raz 6 w finale konferencji (i co Pan na to, panie Dumars), Nuggets po raz pierwszy w finale konf. od 1985. Co prawda nie zatrzymali Dirkzilli, więc z KB też im się nie uda, ale jest szansa, że będzie super finał (Beat LA!).
Orlando dokonuje cudów nieuwagi, nieroztropności i nieudolności trenerskiej, zaś Boston dokonuje cudów waleczności, zwycięskich rzutów i gra ponad swój stan kadrowy w tej chwili. Na razie jest 3-3 i ostatni rozgrywka w nocy z niedzieli na poniedziałek.
Zaskakująco dobrze i z charakterem (przede wszystkim z obroną) i to bez Minga (nie mówię o Tracym — bo on był tylko kamieniem u nogi) radzą sobie z LA; tyle się mówiło o tym, jak znakomitą drużyną będą Lakers z Buynumem, a tymczasem on po prostu "znika" w tych meczach; dodatkowo mamy reality show Kobe vs. Artest (Reggie Miller, który grał z nim w Atlancie, mówi, że on naprawdę uważa, że jest najlepszym koszykarzem na świecie — tak napisali na blogu), na razie 3-3. Rzecz jasna kibicuję Rockets (może podobnie jak z Shaqiem, kiedy Kobe się zestrzeje i nie będzie dawał rady — wtedy będzie się mu kibicowało z sentymentu), ale raczej przejdą Lakers.

Piątek już pracowałem tylko w robocie, gdyż hiszpański, a potem film sf "Inwazja obcych" — skrzyżowanie kinowej "Mgły" (tej ostatniej) oraz "Inwazji" z Kidmanową. Pomysł gupi, zakończenie banalne, ale niskobudżetówka dobra do rozrywki. Jakoś trzymała. Chociaż niewątpliwą zaletą "tragedii w supermarkecie" było rozpętanie ludzkich konfliktów, opartych na nieprzejednanych postawach, uprzedzeniach i głupocie — tego w tym filmie nie było. Jeno ci obcy. Wciąż nie ogarniam, dlaczego obcy mieliby chcieć opanowywać ludzkie umysły i ciała. Lepiej jeść słonie — więcej mięsa.
***
Sobota okazała się pracowita ze względu na hobby. Robiłem kevinowego "Susła" oraz "Cornershop". Perkusja symboliczna — tylko stopa i werbel — aż za wyraźnie słychać, że jest nierówno i nie trzyma tempa. Potem bas — który gra zawsze obok stopy — taka już natura tego zespołu. Gitary wyszły w miarę, jako tło dało się to schować, solówka Nicolasa znakomita — ustawiłem ją jako motyw podstawowy drugiej części piosenki. Wokal Nicolasa wyszedł głucho, ale kiedy jest podwójny (z daleka) lub dołoży mu się linię przefiltrowaną na sopran ładnie się to uzupełnia. "Cornershop" w sumie mi się podoba, problemem jest to, że są dwie długie zwrotki, i kiedy nie wiadomo o czym to jest, trochę się to nudzi. Ogólnie pomysły wyjściowe są sympatyczne. Jak zbierzemy takich 20, to będzie z czego wybierać.

Było filmowo. "Doubt" zaskakująco bardzo mi się podobał (recenzje mnie nie przekonywały), portret środowiska nieco karykaturalnyc (celowo?), ale pojedynek aktorski Meryl Streep i Phillipa-Seymoura fantastyczny. Znakomite. I bez wyraźnej odpowiedzi. Tak ma być.
Jako przerywnik były "Wspomnienia gwiezdnego pyłu" Allena — nigdy wcześniej nie widziałem, i przyjąłem nawet z przyjemnością. Było stosunkowo lekkie, kilka dobrych tekstów (m.in. ten, który chodzi obecnie w kawałach: "podobasz mi się, nie spieprz tego"), kilka niezłych autotematycznych scen o "reżyserzu", który specjalizuje się w komediach, nie było irytujących postaw czy postaci, przez które czasem patrzy się na te "dramaty ludzkie" jak na bełkot. Czy jak to tam ubrać w słowa.
Do snu "Paradise now". Rzeczywiście do snu, bo Skarbie przespało prawie cały, choć to poważna tematyka była (chłopcy z Palestyny idą na akcję do Izraela). A, właśnie kończę LnŚ, w której jest sporo tekstów Palestyńczyka Edwarda W. Saida — szczególnie niezłą konkluzją zakończył się ten dotyczący "przegranych spraw". Patrząc na kwestię w kolejności zdarzeń, to rzeczywiście mają przesrane. Teoretycznie takie zbiegi historii powinny bardzo obchodzić na przykład Polaków. Ale nie obchodzą. Ponadto zdecydowanie na niekorzyść działa kwestia innej religii, a przede wszystkim jej bezkompromisowy charakter. Oczywiście skojarzenie islamu z terroryzmem jest nachalne i krzywdzące, ale nie da się ukryć, że sporo się napracowali w tym kierunku. Osobiście tamten świat mnie przeraża i nie czuję się w nim komfortowo. I ani Turcy ani Tunezyjczycy nie pozostawili we mnie dobrego wrażenia. A więc, jakie wrażenie zostawiają po sobie Polacy? Heh.
***
Arka przegrała kolejny mecz i już jest na dnie tabeli. Osobiście nie mam tak dużych sentymentów i nie uważam jak Tymon, że jest to dobra drużyna. To zestaw trzeciorzędnych grajków, którzy za dobrze zarabiają i klub powinien się za to zabrać. Natomiast irytujące było, że Tymon wygłasza słowa, że nie dano szansy Michniewiczowi (a teraz uwaga: "polski murinio" i wszyscy trzymamy się za brzuchy ze śmiechu), skoro kilka sobotnich gazet wyborczych temu pisał: "może pora już odejść Panie Michniewicz".
***
Krzysiu "Diablo" (hi, hi) Włodarczyk, mimo żarliwych próśb Kuleja i Kostyry nie poradził sobie we Włoszech. Fakt, że sędzia nie był bezstronny, ale Krzysio powinien być dwa razy szybszy od tego 40-latka i zadawać więcej kombinacji ciosów — a było zupełnie odwrotnie. Ale Krzysiu wybitnym bokserem nigdy nie był, zawsze polował na ten swój mocny cios. Aczkolwiek jeżeli chodzi o sposób wysławiania i ułożenie w głowie bardzo mu się poprawiło, no tak, teraz mądrzej gada, a słabiej wali — nie wiem, jaka kombinacja jest lepsza dla boksera.
***
Niedziela była prawie dla nas. Robotę zrobiłem szybko i po lidlu i kawie wybraliśmy się na rowery. Pojechaliśmy na punkt (ul. Sandomierska — jak zwykle wygląda uroczo), potem w stronę ul. Równej, następnie na Olszynkę — teraz, kiedy jest zielono, jest naprawdę ładnie. Kanały i szuwary zaraz obok miasta robią dobre wrażenie. Przypmniało mi się, jaki kiedyś dymaliśmy na składakach z Oruni na Stogi, na plażę. Teraz, czy to po ścieżce rowerowej, czy kostce dla pieszych jedzie się wręcz komfortowo. Dojechaliśmy do mostu na Przeróbce, w tył zwrot i do ul. Angielska Grobla. Jakie tam się fantastyczne budynki — które zaraz rozbiorą — się znajdują! Aż trzeba to obejrzeć jeszcze raz. Dalej jeszcze w głąb Wyspy Spichrzów, gdzieś jeszcze za Domem pod Murzynkiem, następnie wzdłuż kanału w dół wyspy, a potem już wałem do domu. Przejechaliśmy za park, a w domu czekała już na nas babka ziemniaczana, którą przygotowaliśmy wczoraj. Niestety, będziemy musieli obejrzeć "Australię". Na szczęście mam piwo.

piątek, 15 maja 2009

w jadalni

Póki jeszcze pamiętam, to w zeszłą środę (6 maja) odwiedziłem w domu Jerzego, który był wyraźnie w nastroju wyciszenia po traumatycznych wydarzeniach. Jechałem rowerem poprzez deszcz, trochę zmarzłem, ale nie było to coś, czego nie można przeżyć.
***
Zaś w czwartek (7 maja) mieliśmy występ, którego nie zdążyłem jeszcze przetrawić, aczkolwiek bawiłem się do późnej nocy. Tradycyjnie zwożenie i znoszenie sprzętu. Potem rozkładamy się grzecznie w kąciku (przy okazji kolejny przykład głupoty, właściel zobaczywszy przody Endriusa już zdążył się zaniepokoić, czy nie będzie za głośno, nie usłyszawszy jeszcze ani jednego dźwięku — kretyn jeden), po czym zaglądając do skrzynki Endriusa zadaję sakramentalne pytanie:
— Endriu, a gdzie masz mikrofony?
A więc Wojtas z Endriusem pojechali, co zajęło w sumie jakieś 20 minut i przesunęło występy z 20:30 na 21.Samo występowanie było niezmiernie śmieszne, dźwięk wystawiony "na zewnątrz" ponoć nie odbiegał od tła muzycznego, które wcześniej leciało. Więc dla kotleciarzy, coś tam sobie w tle było. Nasze odsłuchy symulowały dwie kolumienki z wieży Endriusa, maleństwa takie, więc w sumie słyszałem z nich tylko podkład i nasze wokale, a za cholerę basu, czy gitary. Lecieliśmy raczej na pamięć, ale nastrój był.
W przerwie naszego występu z Wojtasem Endriu w przebraniu Enrique zagrał kilka przebojów Feela i innych takich. Drugi set poszedł nam sprawniej, całkowicie na żywo wykonaliśmy nowy numer Wojtka. Dobrze, że był Michał, to inicjującym oklaskiem dawał znać, kiedy kończyły się piosenki, heh. Ale oceniam to raczej pozytywnie. Z tak dobrymi podkładami nie można się pomylić!
Jako JZTZ (tym razem bez Macieyi, który nieustająco poświęca obecny czas na pracę/ślub/magisterkę) polecieliśmy wstępniaka z JustynąM, a następnie zestaw naszych złotych przebojów. Teoretycznie było słychać teksty i ktoś ich słuchał. Na sam zjazd Endriu jeszcze coś porzeźbił, ale zebralim się, dostalim kasę i jeszcze mnie Wojtas odwiózł do domu. A w domu totalne szaleństwo. Do jakiejś drugiej w nocy oglądałem "From Russia with love" dobrze się przy tym wczuwając w nocny nastrój. Skoro miałem na 12 do roboty — czemu nie zaszaleć? Szaleństwa, szaleństwa...
pisałem o występie TCIOF, to po części mogę im zwrócić honor, bowiem nagranie studyjne "Red Rocker" (którego wcześniej nie słyszałem) zawiera wszystko co najlepsze we współczesnym inteligentym pop-rocku — genialne (ale studyjne zawsze lepiej im wychodziły)
***
zalegam sobie jeszcze fotami z występu w cockneyu — następnym razem

środa, 13 maja 2009

Cymbals Eat Guitars

Cymbals Eat Guitars — Why There Are Mountains (2009)
słuchaliśmy w wozie, wracając z próby KA (prawie jak AA)
najlepszy kawałek tzw. indie-rocka w stylu Modest Mouse, Built To Spill i Pavement od czasu ich samych
przynajmniej początek, to full wypas
***
sobota cd.
Skarbie było dzielne i wypatroszyło oponę, wspólnie umieściliśmy nową dętkę i szczęśliwie wyruszyliśmy. Zajechaliśmy na Kowale, chcieliśmy dotrzeć do Bąkowa, ale jakoś zgubiliśmy się w polu, więc szosą trafiliśmy do Straszyna. Poczucie vis-a-vis?
Żeby już nie gubić się w temacie, podążyliśmy "wczorajszą" pieszą ścieżką (z małą modyfikacją, ale i tak zgubiliśmy żółty szlak), by trafić do Otomina. Stamtąd już "końską ścieżką" do autleta i do domciu. Zmachalim się, ale trasa była niewąska. Skarbie głównie bolały dłonie od intensywnego hamowania niehamującymi hamulcami. Więc przez resztę weekendu mieliśmy wypoczyn.
***
Głównie nadrobiłem notatki z sezonu nba 2008/9, kilka kwestii już zapomniałem, w końcu stan przed play-off wiele zmienił w notowaniach (kontuzja Garnetta). Potem zaś odrobiłem kilka magazynów inside nba oraz zeszłoroczną drogę Celtów do mistrzostwa (takie amerykańskie filmiki gloryfikujące chwałę sportowców są specyficzne), więc poczułem się naprawdę na bieżąco.
A sytuacja obecnie wygląda tak:
Cavs-Atlanta 1-0
Bos-Orl 1-1
Lal-Hou 1-1
Den-Dal 2-0
z tego wszystkiego Denver wygladają najbardziej w gazie (no oprócz mvp Lebronka, dla którego brak mistrzostwa w tym roku będzie już pewnym rozczarowaniem). Wydaje się, ża Cavs nie mają konkurencji na wschodzie, zaś zaskakująca jest postawa Celtów, którzy I rundę play-off przebręli po 7-meczowej serii, z której każdy mecz (oprócz ostatniego) kończył się co najmniej 1 dogrywką. Na tle Orlando wyglądają naprawdę jak mistrzowie (szczególnie come-backów i motywacji), powoli zaczynam wierzyć, że na ew. finał KG mógłby się wykurować. Gortat gra ogony, ale efektywne.
***
Czeka mnie rozprawa wspomnieniowa o finałach nba, które widziałem na własne oczy — jednak takie nocne ogladanie przynosi o wiele mocniejszą formę zaangażowania (a może kiedyś finały były lepsze?).
***
poniedziałek, 4 maja
próba u Endriu, pojechałem rowerem, ale zimno było, pogoda się popsuła
wtorek, 5 maja
psuła się jeszcze bardziej, ale deszcz nie chciał spadać — może znowu w sejmie muszą się pomodlić?
próba KA była o tyle fajna, że wymyśliliśmy naprawdę fajny kawałek (chyba pierwszy popowy od czasu "farelki"), na dobrym riffie i spokojnym bicie, z milutką linią refrenu, we zwrotkach Nicolas robi wokalny miks Presidents of the USA oraz EELS — dobrze przy tym się bawiliśmy
widziałem jak Manny (brzydal) rozwalił w 3 rundy rudzielca Huttona — to było strasznie śmieszne (biorąc pod uwagę przedmeczowe zapowiedzi). Manny miał fajny letni kapelusz z przewiewnego materiału/siatki/słomki (?)

czwartek, 7 maja 2009

środa, 6 maja 2009

majoowka

piątek, 1 maja
Tydzień był intensywny, jeszcze w czwartek pożyczyłem rower od Joanny w celu wypróbowania, pojechałem na Niedźwiednik, gdzie ćwiczyliśmy — rower właściwie hamulce ma tak samo słabe, no i przerzutki są trochę rozregulowane — przeskakują.

Przedkoncertowa próba z Wojtem bez zarzutu — przygotowani jesteśmy jak starzy, na granie do kotleta będziemy mieli jeszcze dwa nowe numery; potem — chyba po trzech browarach — dymałem pod górę na Morenę, i kiedy się udało i już zjeżdżałem mostem do kerfura okazało się, że złapałem gumę w tylnym — katastrofa! Więc do przystanku i autobusem do domu. Pech no, w pożyczonym rowerze, którym mieliśmy się bujać na weekend.

W piątek szybka pobudka — żeby zdążyć na pks. W dużej mierze martwiłem się, jak wypadnie Gortat, jeżeli zagra w pierwszej piątce, na szczęście tuż przed wyjściem telegazeta udzieliła mi potrzebnych informacji: Gortat grał 40 min, 11 pkt, 15 zb. i Orlando pokonało na wyjeździe 76ers i awansowało do II rundy (4-2).

Zejście przez park na Orunię Dolną pospieszne, ale udało się wsiąść we właściwy autobus, którym pojechaliśmy do Straszyna. Ekipa podobna do zeszłorocznej i ruszyliśmy w trasę obok zbiornika straszyńskiego, w las, częściowo zółtym (bursztynowym) szlakiem do Bąkowa, stamtąd znowu przez las, w towarzyszeniu ścieżki rowerowej, która prowadzi do Jeziora Otomińskiego, skąd — już dla nas znaną trasą — do wiochy, której nazwy nie pamiętam, po czym Piotr porowadził naszą czwórkę koło nowo odkrytego cieku wodnego, a reszta poszła prosto. Łącznie jakieś 15 km, ale zeszło nam raczej długo (niemal 5 ha). Na działce tradycji stało się zadość, z Jaśkiem robiliśmy grilla, wsuwaliśmy wszystko co się dało, trochę grzaliśmy się na słońcu (jednak zimny wiatr towarzyszył nam w drodze i na działce), po czym wróciliśmy autobusem do domu, przez Gdańsk Główny (działka jest po drugiej stronie oszą, w pobliżu wiaduktu).

Może być, że wieczorem oglądaliśmy jakiś film. Może być, że Allena. Może być, że był to "Zelig". Całkiem sprawnie zrealizowany, oparty na znakomitym pomyśle. Ale może być, że to wcale nie było w piątek wieczór.

sobota, 2 maja
Ponieważ poprzedniego dnia udało się przeprowadzić odpowiednie rozmowy, to rano pojechałem na Chełm do Romka — brata Piotra — i wziąłem nową dętkę. Przy okazji, w ramach wspomnień, na chwilkę zajrzałem do domu Dziadka, nastąpiły jakieś kosmetyczne zmiany, ale ogólny wizerunek się nie zmienił. Najbardziej mi szkoda tych drzew w ogródku przed domem. Tak łyso jest.