czwartek, 23 października 2008

cul de sac

Dzisiaj, tradycyjnie w sobotę, pomknąłem do masarni. Właściwie nie było istotnej potrzeby, ot dokupiłem mięso na obiad i trochę na kanapki. Zauważyłem ze smutkiem (ach, te jesienne nastroje), że w wyniku ogólnego zajęcia przepadł mi najpiękniejszy okres jesieni — kolorowe liście na drzewach. Obecnie są w dużej mierze ogołocone. Nawet nie będzie czemu pstrykać fot. Faktem jest, że ostatnio rzadko wychodziliśmy z domu. Wieczory poobiednie spędzam na pracy w plikach.

Można by się zastanowić, czy spis codziennych czynności ma jakiś sens. Już raz taki dokonywałem, a później lektura tego wydawała mi się nużąca. Sęk w tym, iż nie pamiętam, czy to przez codzienne fakty, czy przez nijakie wynurzenia, które poniewczasie stają się płaskie. Ale ponieważ ideą ma być upamiętnienie wydarzeń odbiegających od codziennej harówy, dlatego dla mnie obecnie ważne są te wszystkie drobne chwile, w których mogę przynajmniej poudawać, że robię coś, cokolwiek. Zapewne za lat kilka pozostanie wątpliwosć, czy taka stopa albo taki werbel były ważne. Na razie są, taki werbel nie zdarza się co dzień, jest efektem jakiegoś doświadczenia, pewnego (minimalnego) rozwoju. Chyba jednak lepsze to niż kolejny mecz ligi mistrzów w telewizji — robią się one już zwyczajnie takie same. Takież to więc "kryzysy" mnie dopadają!

Co do efektów obecnej zabawy, to całe przedpołudnie dogrywałem wstawki klawiszowe do pierwszej partii numerów Wojtasa. Sądzę, że brzmienia są trafione, dźwięki wypracowałem po kilku próbach, grunt, że dotyczą tylko drobnych fragmentów, stanowią jedynie urozmaicenie, a nie napieprzają przez cały numer.

Lenistwo zatacza coraz większe obszary życia. W "Lampie" był tekst dotyczący "artystów" i ich "poświęceniu się" sztuce kosztem codziennych czynności, podstawowych, aż do osobistego zarośnienięcia brudem włącznie. Zdarza się. Rano dopadła mnie myśl, że będę musiał poświęcić pół godziny na przygotowanie oraz zjedzenie śniadania i trochę szkoda mi było tego czasu. Na szczęście, poświęciłem się w kwestii śniadania, a nawet obiadu, a nawet (!) obiadu w ciągu tygodnia. Boże, ile mnie to kosztowało! Na szczęście, miałem też czas na zabawę plikami.
Obecnie żyjemy w liberalnym związku, pełnym swobody, więc doprawdy nie mam na co narzekać. Grunt, żeby pilnować dyscypliny podczas chwil wolnych i nie zapuścić się totalnie.


Zatem, wracając do aktywności codziennych, wczoraj mieliśmy pierwszą lekcję hiszpańskiego w nowym sezonie. I od razu dwa zaskoczenia, z naszej grupy zostały 4 i pół osoby, a dokoptowało aż z 8. Po wtóre, część z nich posiada niebagatelną umiejętność świetnej wymowy i sporego słownictwa. Ale ponieważ jesteśmy od większość starsi niemal (lub więcej nawet) o dekadę, ponadto w naszym przypadku nauka ma charakter głównie hobby, dodatkowo jej kolorytu nadaje obecność wyjątkowego nauczyciela jakim jest Luis; stąd w ogóle możemy się nie przejmować naszym niewielkim "stanem posiadania" i po prostu uczestniczyć — w konsekwencji i tak pewnie będziemy jednymi z solidniej uczestniczących i sumiennie przygotowanych na zajęcia, mimo braku stosownych predyspozycji w tym kierunku. Trzecie zaskoczenie: ileż to ci dzisiejsi studenci nawyjeżdżają się za granicę i aktywnie spędzają tam wakacje — ci ludzie miesiącami przebywali na przykład w Hiszpańii. No dla nas okres studiów nigdy nie był tak różową paletą możliwości i atrakcji.

Piątek wieczorem nie był jakoś specjalnie wyzwalający, stąd pewnie miało to wpływ na sobotni poranek. Do snu oglądałem "Efekt motyla" . Kiedyś ten film mi się podobał, zresztą sama idea nie tyle kreowania różnych rozwiązań na zasadzie ręki boga, ale sama hipotetyczna możliwość spędzenia życia na różne sposoby albo rozważanie, jak by się ono potoczyło "gdyby", tudzież kwestia życia "alternatywnego" (albo nawet równoległego) (choć oczywiście nie mam na myśli życia podwójnego: dom + kochanka — to męczące rozdwojenie, niedające satysfakcji) (cuidado por las curvas) są ciekawe. Niestety amerykańskie kino (w większości rozrywka klasy B) proponuje wyświechtane rozwiązania, szablonowy zestaw aktorów i dialogi, które zawsze wszędzie już gdzieś były.

Stąd Polański (w sobotę oglądaliśmy jego "Matnię") wydaje się reżyserem niezwykłym i wyjątkowym. I tak przez większość jego filmów. No może oprócz "nieustraszonych zabójców wampirów", który to film, dla mnie będący błachą parodią (noooo, nie umywa się do klasycznej głupawki w stylu "Nagiej broni" hi hi), jest ceniony przez krytykę i publiczność. Czarno-biała "Matnia" chyba nawet zrobiła na mnie większe wrażenie niż "Wstręt", bowiem nigdy mnie specjalnie nie obchodziły cudze nieszczęścia wyłącznie psychiczne, które uważam za jakąś fiksację i objaw słabości psychicznej (w ramach instytucji będącej wyrocznią, losem czy innym bóstwem właśnie odebraniem rozumu powinienem zostać ukarany w ramach braku podstawowych zasad zrozumienia dla choroby psychicznej). "Matnia" zaś jest fantastycznym przykładem, że wszelkie nieszczęścia, jak i sploty ludzkich dziejów są wyłącznie przez ludzi powodowane do wtóru z nieprzewidzianymi (czysto przypadkowymi) czynnikami losowymi.

Oczywiście łatwo mi tak gaworzyć w dobie w miarę powszechnego bogactwa, sytości i okoliczności politycznych, w jakich przyszło mi żyć. W gruncie rzeczy z okresu stanu wojennego pamiętam tylko drobne niedogodności, zaś wychowanie w socjalizmie wpłynęło na mnie o tyle, że nie miałem okazji uczęszczać do wybitnych szkół i zaprzepaściłem szanse na wykształcenie techniczne bądź administracyjne, ale i nie przykładałem się do rozwoju zawodowego, ani nie kalałem się pracą zawodową na studiach i nie podnosiłem swoich kwalifikacji. Szczęściarz ze mnie, przez 26 lat miałem niezły luz.

Ale jak już postanowiono wcześniej, obecnie najważniejsze jest, że mamy do roboty niecałe pół godziny na piechtę, a po robocie najważniejsze są stopy i werble. Potem zamierzam się zająć wyłącznie spożywaniem piwa i oglądaniem meczy, no może czasem jakiś film.

Sięgnąłem znowu książki "Powstanie 44", kończę ją powolutku weekendami, i na szczęście zostawia we mnie nieodparte wrażenia, ciągnie mnie mocno w zapale czytelniczym. Historie tam przedstawione są niesamowite, i choć stosunek do państw ościennych oraz tzw. sprzymierzeńców mam już od dawna ustalonym, wciąż nie mogę się nadziwić postępowaniom politycznym: książka mocna oddziaływa na mnie emocjonalnie. Wielce ciekawe są fragmenty dotyczące kwestii wypisywanych przez polskich pisarzy na początku nowego ustroju. Pasjonująca lektura.

W sobotni wieczór resztkę czasu straciliśmy na "Zombie Strippers" — koszmarny (w sensie idei) pomysł i striptizerkach zombie: wyglądały okropnie do wtóru "około metalowej" muzy. Twórcy co prawda byli świadomi i zastosowali kilka zabawnych scen (na przykład pożegnanie Meksykanina z własnym osłem [koniem?] przy muzyce "z Alamo"), ale całość wypadła poniżej oczekiwań.


okazało się, że w "Zombie Strippers" "gra" albo występuje Jenna Jameson. No więc nie wyglądała.
Straszny szkieletor z niej (pasuje do zombie). Zdjęcia lepsze.


Brak komentarzy: