czwartek, 9 lutego 2012

Orunia — ostrze, zdrada i krew



Z cyklu „Małe ojczyzny”

Jadąc autobusem na Orunię Górną, tę nowszą część dzielnicy — gdzie królowały ulice, których nazwy zostały wzięte od kamieni szlachetnych — 25 minut zamiast 10, ponieważ z ulicy Małomiejskiej i Podmiejskiej zdejmowano bruk, zastanawiałem się, kto do cholery za to zapłaci. Lecz rychło gniew mój zamienił się w uczucie sentymentalne. Oto z kolejnej ulicy Gdańska znika historyczna kostka brukowa zastąpiona przez czarny, płaski, słabej jakości środkowoeuropejski asfalt. Niby dla polepszenia komfortu jazdy. Ale przy tak wysokim kącie nachylenia ulic, autobusy linii 154 i 256 (linia pospieszna) nie poprawią standardu podróży.

A to przecież tymi kamieniami rzucali się nawzajem uczniowie szkół podstawowych nr 10 i 56, kiedy to Sanepid zamknął naszą szkołę i zmuszeni byliśmy do przenosin na nieznane wtedy tereny Górnej. Akcja miała trwać dwa lata, lecz niestety wobec zaistniałych wydarzeń zmieniono zdanie po tygodniu. Po tygodniu, który gazety codzienne podsumowały tytułami: „Na Oruni jak w Chicago!!!”, „Luźny Olo nie żyje!!!”.

Siedmiu chłopców z naszej klasy siódmej B, doświadczyliśmy upokorzeń, bicia w głowy i maltretowania od zmasowanych gromad dziczy z 56, niektórzy z nas wyciągnęli noże, ale przemocą zostały one wbite w brzuchy nasze. Mokry gips wrzucono nam do krtani i po dwóch dniach holocaustu postanowiliśmy dokonać brawurowej ucieczki z ziemi przeklętej. Pozostałe trzy dni zwagarowaliśmy spędzając je w niegdysiejszej ostoi natury, dziczy parku Oruńskiego. Dziś miejsca, po których błąkaliśmy się bezdomni, gdzie snuły się marzenia, gdzie kiedyś rolnik zboże wysiewał, są porośnięte blokowiskami betonu, to nowa dzielnica, to już nawet nie Orunia. Park bezlitośnie jest okaleczany ze wszystkich stron. Nie ma już dzikiego agrestu nad strumykiem, ani ryb w stawach, które mogliby łowić bezrobotni panowie przy ćwiarteczce, winku i kilku jasnych, wtedy jeszcze w butelkach zwanych popularnie „granatami”.

Ale ten czas, kiedy to z lubością objadaliśmy brukselkę działkowiczom, wyrywaliśmy marchew i obłamywaliśmy gałązki drzew owocowych, by dotrzeć do tej najważniejszej wiśniowej śliwki; został niezapomnianym wspomnieniem sielskiej wolności, ucieczki od przemocy kultury oraz przemocy antyhumanistycznego żywiołu. Domek działkowicza ktoś spalił, grządki stratował, ale to nie my, ktoś nas uprzedził.

Melancholia ogarnia mię na myśl, jak jeszcze rok później pływaliśmy kłodami na kanale Raduni niepomni na uwagi starszych panów wracających z pracy leżąc po uszy w trawie, mimo że kolega wpadł do wody, nie utopił się bo płytko było, ale rozharatał sobie syrę aż do kolana.

Wszystko to widziałem i przeżyłem wraz z największym postaciami oruńskiej „kultury” i teraz to opisuję, bo tęsknię po tobie Olo mój ukochany. Dziś jeszcze widzę jak silnymi rękoma wyciągasz skrzynki z wodą sodową z zakładów tychże, które znajdowały się vis a vis boiska Liceum Ogólnokształcącego nr 7 po drugiej stronie torów. Nigdy też nie zapomnę jak uratowałeś mnie od lania po mordzie, kiedy to wykupiłem się znaczkiem Stoczniowca Gdańsk, wpinanego w klapę mundurka szkolnego. Za drugim razem nie miałem już czym się wykupić, bo przecież znaczek mi zabrałeś, więc dostałem w twarz, ale przyznaję, że sprawiedliwie, nie powinienem przecież wypominać Tobie, że sfaulowałeś mnie podczas meczu.

Mecze towarzyskie pomiędzy szkołami podstawowymi nr 9, 10 i 16 były zawsze bardziej honorową formą pokazania dominacji na danym terenie. 56 nie wchodziła w grę, bo to były gekony z nowych bloków. 9 nieźle kopała ze swych nadrzecznych domków i sklepów z niemieckimi napisami, ale rzeczywistą potęgą była 16, skupiająca masy nieuświadomionego drobnego producenta truskawek i rzodkiewek od Żuławskiej po slumsy Przy Torza i Jedności Robotniczej. 10 stanowiła wybrany akwen gdzieś pośrodku, zgrupowany wokół kościoła Najświętszego Serca Jezusowego Salezjanów, którego sercem była pętla autobusu 151, poczta, komenda policji, przychodnia i szkoła muzyczna. Wszystko w jednym. Ale wracając do walki, historycznym był mecz 10 i 9, kiedy to posiadając jednego zawodnika więcej (ich było 15) udało nam się pokonać wrogów w stosunku 9 do 5. Oczywiście wielokrotnie podczas gry piłka wpadała nam do przyległych ogródków, co skwapliwie wykorzystywaliśmy do penetracji jakościowej produktów owocowych. Na szczęście nikt nic nie zauważył.

Olo, mój Olo, dlaczego zwali ciebie Luźnym? O tym chcę właśnie powiedzieć. Znam bowiem wszystkie twoje sztuczki, którymi wymigiwałeś się od policji i od klasówek z matmy. Nie powinienem o tym mówić, ale poczynając od dnia, kiedy wywaliłeś chłopcu z II klasy....., ale ćśśś, usłyszałem jakiś szelest na dole. Sprawdzę, czy przypadkiem nie chcą mi......


JOHANN VREEN, Majerle (DZIEŁA ZEBRANE, 1998)





ps. bo: szkatułka jest z Hongkongu

Brak komentarzy: