wtorek, 4 sierpnia 2009

lipiec

piątek, 31 lipca
Najlepszy lipiec ever, od czasów dzieciństwa. Wiadomo. Wtedy wakacje zawsze były najlepsze (nawet jeżeli nie były), nawet te 3-miesięczne, ze studiów, nie były lepsze. Jestem naprawdę zachwycony pogodą w lipcu tego roku.
Yo La Tengo — Popular Songs (2009) tradycyjnie zachwycające (może słabsze niż ostatnio), ale dla mnie zawsze synonim niezależności, jakiej trudno dotknąć. Niby pop, ale zagrany niepopowo, niby rock, ale miękki i ciepły. Niby nic specjalnego na gitarach, wokale niespecjalne, ale jakże w całości to pięknie gra.
Bill Callahan — Sometimes I Wish We Were An Eagle (2009) — kurcze, Bill nagrał moją płytę. No dobra, moja będzie bardziej prosta, uzbrojona w piosenki zwrotkowo-refrenowe. Ale smyczki takie będę chciał. Natomiast rytm i perkusja (stopa, werbel, stopa, werbel, kilka tomów — właśnie tak ma być).
***
poniedziałek, 3 sierpnia
Mam lenia. W piątek też miałem. W piątek podjąłem się nawet wysiłku zatelefonowania w celu przejażdzki na działkę, ale działki ine było. Dzisiaj jeno spojrzałem, czy zbierają się chmury mogące sygnalizować deszcz, były — więc nie musiałem dzwonić by jechać.
***
W piątek robiłem chyba te same pasjonujące rzeczy co dzisiaj — zajrzałem nawet do obróbki zdjęć z Hiszpani. W końcu to z zeszłego roku — warto uregulować tę kwestię. Na razie opracowana 1/3 folderów.
***
W sobotę sytuacja była jasna: pogoda — jedziemy na plażę. Tym razem było gorąco, na tyle by zaliczyć jedno zanurzenie w wodzie (drugiego bym się nie podjął — zmrażało dokumentnie). Tym razem jechaliśmy odwrotnie, by zakupić w Gdańsku degażówki, potem zatrzymaliśmy się w centrum Stogów na zakupy spożywcze.Kiedy wróciliśmy do domu (na plecach mam takie różowe koło, akurat w obszarze, do którego nie sięgnąłem dłońmi), było już stosunkowo późno, więc obiad, ja skoczyłem na zakup do lidla i bomi.
***
Wieczorem przyszedł Jerzy, oprócz mięty przyniósł jeszcze limonki i inne słodycze, więc impreza się zaczęła. Mojito wypadło pozytywnie, aczkolwiek wyraźnie brakowało lodu oraz słomek. Jerzy przyniósł ze sobą monopol, więc oczywiście wygrał. Potem graliśmy naszymi kartami w 3/5/8, ale też wygrał (sromotnie) Jerzy. 80-procentowy rum zszedł. I okazało się, że jest pół do drugiej. Co mnie zdziwiło, że płyta "Perfect from now on" Built to Spill, której m.in. słuchaliśmy, w przypadku której do słuchania rozkładałem dywanik, i boso zabierałem się klęcząc w stronę zachodu — obecnie wydaje się nieco stara? nudnawa? nieniezwykła? Muszę to sprawdzić na trzeźwo.
***
Na szczęście bez pomocy obudziłem się w okolicach 9, czułem się jak młody bóg. Skarbie czuła się tylko młoda. Śniadanie było wyjątkowo parówkowe, wybraliśmy się na Żabi Kruk. Się zdenerwowałem, że zabrali już wszystkie canoe, na szczęście ciotka chciała płynąć jedynką, więc myśmy popłynęli dwójką. Zrobiliśmy tradycyjną trasę w kółeczko, w przeciwiństwie do godzin porannych pogoda zrobiła się bardzo słoneczna, wobec czego postanowiłem się poopalać. Około 14 zakończyliśmy kajakowanie, dołączyliśmy matulę do zestawu i poszliśmy jeść w knajpce na Piwnej. Okazało się, że obiad był dla mnie za duży (oprócz tego, że nie dość smaczny), bo po nim poczułem się objedzony, zmęczony i nieruchawy. Przeszliśmy kawałek pchilm targiem — właściwie najlepszy fragment tego szumnego przedsięwzięcia zwanego jarmarkiem, po czym usadowiliśmy się na na Targu Węglowym, by w towarzystwie osób w podeszłym wieku mniej lub bardziej pod wpływem alkoholu posłuchać orkiestry dętej straży granicznej i patrzeć na panny wymachujące dzyndzlem, trenujące w pobliskim pałacu młodzieży. Ot taka jarmarczna atrakcja, jak ulał pasująca do małomiasteczkowych ambicji włodarzy naszego miasta.
***
Głupi fakt: w mieście działają dwie wypożyczalnie kajaków, których ilość sprzętu raczej nie przyprawia o ból głowy. Ale okazuje się, że to zupełnie wystacza na 470 tys. mieszkańców.
***
Uff. Po weekendzie pełnym atrakcji i aktywności warto by trochę odpocząć w pracy. No, a dzięki akcji opalanie, wyglądam jak różowa świnka 2!

Brak komentarzy: