czwartek, 17 marca 2011

z podziękowaniem dla Jacka Świądera


In The Name Of Name — s/t

Jacek Świąder

Bardzo dobra jest płyta In The Name Of Name, tylko trudno coś o niej napisać. Nie ma mody na gitarowe zespoły nawiązujące do lat 70., nie wypada o nich pisać dobrze, a zawodowi krytycy twierdzą, że Malkmus nagrywa świetne płyty. Kto jeszcze potrafi na świeżości bawić się gitarowymi efektami, łamać rytmy, o zgrozo — grać solówki, i zakurwiać jak należy?

No i mamy tu taki właśnie przypadek, nie pierwszą grupę dowodzoną przez Vreena, czyli Mateusza Kunickiego. Uważa się, że płyta zawiera kower „Brainstorm” grupy Hawkwind. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie — to ten utwór zawiera płytę. Oryginalnie potwornie długi numer został przez In The Name Of Name zagrany porządnie, przejrzany, skrócony i uciekawiony. Wreszcie ma ręce i nogi na miarę XXI wieku. Twierdzę, że to, co jest między „Brainstorm” a jego końcowym reprise’em, to obszerna wariacja na temat figli wyprawianych przez ludzki mózg. Relacja z obsesji osadzona w świecie podglądniętym w wersach i harmoniach „Brainstorm”, świecie, który usuwa się spod nóg.

To nie może być zupełnie na serio. Wokale są przerysowane, ironiczne, ale teksty poważnie opowiadają o wyczynach konserwatywnej Ameryki, przestępstwach reżimów ze szczególnym uwzględnieniem CIA. Występuje nawet dr Ishii, o którym czytałem w gazecie nie dalej jak tydzień temu — jeden z wielu przestępców wojennych, eksperymentujący na więźniach morderca tysięcy ludzi, który po wojnie dostał od zwycięzców tzw. carte blanche.

Jest tego więcej — hitlerowcy, Iran-contras, Ameryka Południowa i Środkowa (ośpiewana po hiszpańsku), a wszędzie w niewinną ludzką codzienność wpieprzają się jacyś mędrcy, którzy wyczuli swoją szansę kij wie na co. Anarchistyczne podejście do treści In The Name Of Name łączy z dbałością o brzmienie, wykonawstwo, które jak dla mnie mogłoby być bardziej szorstkie. Ufam im jednak, że tak miało być, że teraz to się trzyma kupy. Jakby to solidne, eleganckie brzmienie miało kontekst imperialistyczny, jak te marsze z lat 30… No tak, czarnego humoru zespołowi nie brakuje. Obsesja, obsesja, ale sprawiedliwa obsesja. Czy przegięte, drwiące oburzenie „w słusznej sprawie” należy lekceważyć? Tego typu dylematy dudnią we łbie przy słuchaniu tej płyty.

Wydała to oficyna Radio Rodoz, czyli oni sami. Są teksty, tłumaczenia, sreberko, a pod nim pocztowy papier. Od niedawna płyta jest do kupienia w serpent​.pl, kosztuje tyle co różnica między droższym a tańszym biletem na Arcade Fire, czyli nic. Dokument epoki, który trzeba mieć (płyta ITNON, nie bilet).

Brak komentarzy: