wtorek, 22 września 2009

Kim Novak (oplatająca weekend)

21 września, poniedziałek

Okazało się, że to moje imieniny.
W piątek, spakowawszy się (wcześniej jeszcze dokończyłem czwartkowe "you only live twice"), wybraliśmy się na seans "Vertigo" Hitchcocka. Kim Novak pamiętam ze zeszytów matuli, z wklejonymi zdjęciami aktorek i aktorów. Jamesa Stewarta nie pamiętam. Pierwsza część filmu nieco się wlokła, ale Pyszczku się podobało.
W sobotę Puszczku sprawiło z rana jajecznicę i już pomykaliśmy wozem Z Piotrem na Kościerzynę, o 9:30 byliśmy już na wodzie. Wszystko wyglądało znajomo, ino łódka lepsza. Pogoda bardzo ładna, co oznaczało, że nie było wiatru. Zrobiliśmy Jezioro Jelenie, potem Radolne (tam się kąpałem), ok. 16 dotarliśmy z powrotem do stanicy PTTK (heh, piosenka o PTTK już jest), gdzie wszamaliśmy wspólnie obiad. Dosiadł się drugi Piotr i popłynęliśmy w kawałek Gołunia, ale wiatr był słaby, wróciliśmy już na pagajach do Wdzydzkiego Kąta.
Jeszcze jedna wizyta w knajpie w stanicy i lulu.

Następnego dnia ponownie we czwórkę zrobiliśmy Jezioro Wdzydze, tam ok. 14 (tradycyjnie już) posiłek w "przystani przy ujściu" (Wdy, kierunek na Borsk) i z powrotem z wiatrem pobujaliśmy się ponownie do stanicy, gdzie już z dziewczynami Gołuń i powrót do kąta.

Opaliliśmy się mocno na twarzy (czerwony ryjec) (momentami było bardzo ciepło — zupełnie inaczej niż dwa lata temu), wypiliśmy dużo piwa, grzybów nie było. I Pyszczku i ja załapaliśmy o co biega w tym sterowaniu (wybieranie foka itp. to łatwizna). Zdecydowanie bardziej wolę płynąć halsem pod wiatr niż z wiatrem, bo to drugie mało emocjonujące, a tak przynajmniej się czuje, że się płynie. Drugiego dnia nawet nieźle wiało, w końcu na coś przydały się te polary, swetry i skóry, prawie mieliśmy zderzenie z windsurfingowcem (ale akurat Piotr ojciec sterował). Jak nieźle duje, czadowo przechyla — wtedy to się dopiero płynie!


Więc okazało się, że dwa lata temu, z taką wichurą na jeziorze, to mieliśmy niezłe szczęście tak poszaleć — bo nieczęsto taka okazja się zdarza.


Co ciekawe, okoliczności przyrody przyjemne, choć zwyczajne. Czasem aż cisza kuła w uszy i jedynym dźwiękiem było ciurkanie wody za sterem. (heh, płyta "Kilwater")
Więc na przykład John Barry mógłby się fantastycznie nieść po wodzie i byłoby niezwykłe doznanie estetyczne, ale nie wiem, czy to nie było by pewną profanacją, bowiem słyszeliśmy u kogoś jakąś prymitywną rąbankę z radia i to nie było przyjemne. Zatem nie mam zdania, bo relaks ogólny i maksymalny (jednak tam się nie da gdziekolwiek spieszyć), ale jakby mi brakowało odrobiny dźwięków.
Powrót do domu już na pewnym zmęczeniu, Hiszpania zbyt łatwo ograła Serbię w finale ME w kosza, a "Vertigo" skończyło się zaskakująco i dramatycznie. I tyle nas było stać już tego wieczora. Pora odpocząć. Foty później.

Ach, dowiedziałem się, że Wojt znowu na dłużej w szpitalu. Jak w zeszłym roku, wtedy jelita; a teraz jakiś wirus atakujący silniej w wyniku działania tych leków na jelita. Niefart. Ma się z tym chłopak.

Brak komentarzy: