ale na razie idą mi powoli.
piątek, 25 września
Do momentu, kiedy zaciągnąłem sobie "Cows — Sorry In Pig Minor". ŁaŁ! Po tylu latach wciąż to jest petarda. Jak dla mnie ich najlepsza płyta. Śmiem sądzić, że do dzisiaj w Polsce nie ma tak bezkompromisowo, a jednocześnie miękko zagranej płyty garażowej o naleciałościach rhythm'n'bluesowych z takim oryginalnym wokalem. Mudhoney tylko w niektórych momentach wznosili się na takie wyżyny szaleństwa. Poteżne.
Pamiętam jak wiozłem owego winyla z USA, w siatce pełnej winyli, jakiego szoku doznawałem, kiedy wchodziłem do sklepu muzycznego i widziałem niemal wszystko, co ówcześnie (rok 1998 bodaj) przegrywałem z kaset na kasety. Przy ograniczonych funduszach rzecz polegała tylko na wyborze maksymalnie ultra ważnych płyt.Pewnie dlatego wykrzywił mi się światopogląd muzyczny, bo dziwaczne płyty stały się dla mnie wyznacznikami najlepszej muzyki.
Z kolei THE CLASH — THE VANILLA TAPES (FROM THE 25th ANNIVERSARY LEGACY EDITION OF LONDON CALLING) (2004) to potworne morderstwo. Godzina i siedem minut masakry. No jakoś nie mogę słuchać ich regałowo-punkowych wstawek z próby. Na koniec płyty jest "London calling" w tempie, jakby umierali, a on śpiewa jak w remizie podczas stypy. Zdaje się, że producent miał podobne wrażenie, bo "oryginał" jest jakby dwa razy szybszy i oczywiście klarowny.
Musiałem sobie zarzucić: Shellac — Live At All Tomorrows's Parties (2002) — jakość całkiem dopuszczalna, z pewnością dobre do odchamienia.
Jak już się tak odświeżyłem, to: Shellac — Terraform (1998). Też mam wielki sentyment, właśnie przez takiego samego winyla (patrz wyżej). I co więcej, obecnie chyba bardziej cenię tę płytę niż debiut, zawsze wydawała mi się romantyczna. Jest tam kilka kapitalnych zagrań. A brzmienie perkusji jest mięciutkie. Potem to już nie były płyty zespołu, które coś wnosiły.
***
Ale trafiłem na: Shellac — Futurist (1997). Początek zaskakujący. A potem już jest lepiej. Całkiem adekwatne jest słowo: miażdżące. Fakt, że to tylko dodatek do twórczości, ale brzmienie nie odstaje od płyt głównych. Jest fantastyczne.





Trafiła się specyficzna płyta: Paul McCartney & Wings, The Nashville Sessions — ogólnie popierduchy, ale trafiły się dwa genialne numery, które puszczone obecnie nie noszą śladów patyny, co więcej, nawet brzmią nowocześnie. I nikt by nie poznał, że to Sir McCartney.









Z filmów oglądaliśmy również "El labirynto" i mam z tym filmem problem, bo niby wszystko w nim było co trzeba: i wysmakowana oprawa graficzno-kolorystyczna, i strasznie i pięknie jednocześnie, i można było zrozumieć i "vamos" i "gracias" z oryginalnego podkładu, i w ogóle ważny temat, istotne przedstawienie, które aż tak bardzo mnie nie przejęło. Aż można było w pewnych momentach zakrzykąć: "Na litość boską! weź się dziecko w garść i dymaj szybko z tym kluczem!". W końcu ja nie jestem od tego, żeby rozumieć dzieci. Zaś z pewnością (jako naiwnego odbiorcę) rozczarował mnie fakt, że ów wyimaginowany świat był wyimaginowany, gdyż życzyłem sobie spełnienia wszystkich zadań i dostania się do niebiańskiej baśniowej krainy. A tu dupa. Nie istnieje, nie ma. Nul.




Absolutnie szałowe są wycieczki statkiem "za miasto" na piaszczyste łachy nazywane wyspami, które zapewniają inny rodzaj dostępu do fantastycznie czystego oceanu. Już nie mówiąc o tym, że przechodząc mostem nad rzeką, po której pływają stateczki, motorówki i skutery formalnie widać ryby duże, małe.
Zaś Sewilla, ach Sewilla — połączenie szyku Mediolanu, monumentalności Barcelony i plątaniny wąskich uliczek, w których można się przechadzać godzinami.