piątek, 5 stycznia 2018

Kevin Arnold - thursday (1997)



jeszcze nie tłumaczyłem, co to jest The Love
Love, to był taki gdyński zespół hippie-blues-rockowy w tamtych latach = to nie my
o The Love będzie następnym razem, dzisiaj się spieszę
uogólniając, nagranie domowe (tak, graliśmy u mnie na chacie, na 3 piętrze kamienicy, chłopaki z drugiej strony podwórka Dworcowej często nas słyszeli, mówili, że nawet fajnie gramy), nr 1 = wcale nierzadki przykład twórczości wokalnej Johnego (wciąż wciska mi się duże O po L i J, co mnie wkurwia) (dzisiaj wszystko mnie wkurwia)
"in my garden" = okładaliśmy beczki ręcznikami, by grały trochę ciszej, nigdyśmy nie zrozumieli, że klucz "leży" w blachach, jak się gra w duecie, to trzeba jednocześnie być gitarą prowadzącą i solową, dlatego wciąż optowaliśmy za dodatkowym basem, nikt nam wtedy nie powiedział, że można być Japandroids
co z tym garden kurwa = tak se mniemam, że ta prostota 2 x 2 riffy wynikała z tego, że w tych krótkich fragmentach musieliśmy zagrać i zaśpiewać wszystko, więc nie było czasu na mosteczki pierdułeczki, stąd prostota grunge i lo-fi zaczerpnięte z VU = swoją drogą, niezły nr
"haze" = są i sperymenty na przesterowanym akustyku, gitara podłączona "na piątkę" do wzmaka Unitra (mam go do dzisiaj, słucham winyli), leciała z porządnych kolumien ustawionych na szafach, wokal naturalny, w sumie nie ma czego się wstydzić, kto by dzisiaj sobie tak "pośpiewał" w bloku
"ezra pound" = kolejny ciężki nr, 5 min nie w kij dmuchał, obstawiam, że po rozczarowaniu, jakim było "in utero" również zaczęliśmy kombinować nieco z psychem, fakt, że nie da się tego słuchać, jest rekompensowany mniejszą inwazyjnością hałasu w porównaniu z próbami
"slide" = byliśmy prawie jak Lennon/McCartney, Jagger/Richards etc., tyle że oni pracowali wolniej, spotykaliśmy się w piątek po szkole (tak się dobrze lekcje układały), start 13-14, po 16 wracała Mama, mieliśmy nagraną kasetę (no dobra, pół), powiedzmy jakieś problemy z przekazem/treścią, na chuj komu teksty = "crimson" (czasem coś się zjebało, wiadomo) (rzadko mi wychodzi tak dobre "R")
po "who was he" wnoszę, że poszło coś z kablem, ale dzięki temu dobry efekt na wokalu = 21 s
"i love you" = Johny był kiedyś wesołym chłopakiem


strona B
prawy kanał się nie nagrał, więc wykasowawszy zrobiłem mono
kiedy Marek nas opuścił (bardzo intrygująca historia) dostaliśmy w prezencie Filipa (bo teraz nie pamiętam skąd), grał tylko potrzebne 4 dźwięki (jak ja teraz) i wciąż jechaliśmy grunge ("woodn lader") (z językiem obcym wciąż na bakier)
Filip brzmiał tak = "phil"
"no 1 (narrow)" = można by powiedzieć, że coś się u nas zmieniło i poszliśmy nieco w psych, acz Filip słuchał brit-rocka
"kermit the frogg" = za ścianą New Port rypali Blindhead, co przeszkadzało naszemu już indie-grunge (ten nr jest chyba nawet na oficjalnym demo!), znaczy się rozwój postępował, chwyty na 3:30 bardzo ładne, Johny umie używać tamburynu z hi-hatem = zaś koledzy zza ściany nazywali nas "elektryczne buty", wciąż uważam, że to jednak lepiej
"no 2 (suns)" = zapewne później ograniczyliśmy jego w śpiewaniu
"strange rhythm" = przysięgam, nigdy nie słuchałem brytyjskiej muzyki (dziwię się zaś, że mieliśmy próbę w czwartek) (ktoś tu źle wyliczył czas tego zbyt długiego nr)
"no 3 (thursday)" = klasyczna zabawa w wymianę instrumentów, ballada pobolewa, można odpuścić

https://vreen.bandcamp.com/album/kevin-arnold-thursday-1997

***


z notesu "niezależnego" obserwatora (sądzę, że pisane w poprzednim wieku) (nie ma obaw, wszystkich 70 kaset nie znalazłem)

KEVIN ARNOLD & THE LOVE (70)
"THURSDAY"
13.III.97 & 29.III.1994

Zaskakująca jest czasowa odległość strony Ai B. I co dziwne, obie zachowują ten sam klimat i nastrój nieskrępowanej wolności tworzenia. Tutaj głównie ballad. Jako, że strona A była już zapewne niegdyś zrecenzowana zajmę się innowacjami B: śpiewający Filip, przeszkadzajki i dawno nie dokonywanana zmiana instrumentów (no 3 (thursday)). Jeden z utworów (woodn lader?) pochodzący (wyciągnięty) z Big Moon Catastrophy + kermit the frogg, to pozycje mające wejść na stałe do repertuaru. Ale nie było celem tej kasety promowanie nowych pomysłów, nie w tym też wartość nagrania. Otarliśmy się o sztukę nie narzucając sobie ograniczeń czy wytycznych, to mały kawałek dobrej muzyki, nagranej nieco inaczej po poprzednich, perkusja w tle, masywnie słyszany bas i zbyt cichy wokal przygłuszony gitarą - mała odmiana od dominacji Johnego na ostatnich kasetach. Może nieco zbieżne dokonanie z First Steps in English, ale może to porównanie na wyrost. W ten sposób The Love sprzed trzech lat doczekało się powrotu i rehabilitacji (czy w ogóle tego potrzebowało?). Będzie okazja odbioru w szerszym kręgu słuchaczy. Spoke, Spoken, Spoke.END.




wtorek, 2 stycznia 2018

Kevin Arnold - gwendolyn (1999, czerwiec) / beb' sides (1999, jesień)



strona A osłabia moje wrażenie genialności strony B (słuchałem nie po kolei) = "pierwsza smutna melodia" wskazuje, że jednak już rzeźbiliśmy te numery
wstawka = Johny zawsze był wesoły, ale w piśmie i "filozofowaniu" mu to nie wychodzi
(nie było polskiej czcionki w tej czcionce = pierwsze doświadczenia z photoshopem, tego się nauczyłem na praktykach)
jakbym miał jakoś określić/zaprezentować KA z Jurkiem, to "działa NAVARONY" i ten następny są adekwatne = takie chujowy nawalaliśmy przez następne 10 lat
okładka jest wydrukowana na błyszczącym papierze = znaczy się Katarzyna za pieniądze taty kupiła właśnie drukarkę, jako że okazja była pierwszorzędna, stąd znalazły się wszystkie niewyraźne dotychczasowych członków zespołu (gdybym to wszystko wpisał w wiki, to powstała by legenda polskiego rocka)
przy 7. nr zorientowałem się, że nie ma basu = wtedy zrozumiałem ten podpis o Jurku (brawa)
LIVE jest true = jęcząco gitarowo jeńców nie braliśmy (jak zawsze) (a gitara jak zawsze nie stroi)
"spryciara" jest wulgarna muzycznie i tekstowo, ale w sumie gralim te soniczne indie jak nikt u nas, i to bez drugiej gitary


strona B to skarb, wiecznie istniejąca w zamyśle czwarta płyta KA, cała składająca się z "głębokich" numerów inspirowanych SDRE, emocjonalnych, bo wszyscy byliśmy po przejściach (Jurek wiecznie, ja w trakcie)
tytuły były głównie umowne, z tego emo-indie grania jakoś przeszliśmy do funky i rocka Presidents of the U.S.A. i wszystko zawisło
jest cover POLAR = czy ktoś dzisiaj pamięta o tym wykonawcy?
gdyby nie te trudności życiowe, trzeba przyznać, że Szulc miał te linie na basie, a i ten lampowy fender kiedyś brzmiał
grałem na ruskim wzmacniaczu, który miał jakiś niezwykły pogłos, raz wspaniale zabrzmiał w jakimś numerze
salka w domu kultury na Oruni, gdzie pomieszkiwaliśmy dopóki nas nie zalała powódź, Jurek, pracownik państwówki (było kurwa z tego nie rezygnować baranie), zawsze narzekał, że nie mam na czynsz, oczywiście nie miałem, ostatni rok studiów był ciężki, w sumie nie pamiętam, jak go zaliczyłem
nie pamiętam, ale jakieś wygłuszenie sali musiało być, bowiem klarowność nagrań jest zjawiskowa (ponowne przejście do betonowego New Port było dramatyczne)
ów nr 9 = dla niego się mogę pociąć, SDRE jak chuj, i trza zauważyć, że miałem dodatkowo jakiś przester, chyba jeszcze ten owinięty taśmą klejącą, który zmontował mi Marek Ołtarzewski (kupowanie efektu do gitary w tamtych czasach), ba, podobam się sobie, jak śpiewam
te numery wciąż mnie oszałamiają