poniedziałek, 18 listopada 2013

Wakacji dzień dziesiąty — część 1



piątek, 11 października

My Drogi i Miłościwie Nam Panująca odkrywamy, że nadeszła jesień, a z nią zimno cholerne, dobrze, że miałem dres na zmianę, przez cały dzień latamy, ale zaliczyliśmy miasto, w którym zbudowali domy w rzymskim amfiteatrze.


No a ja w dresach. Jak Arabi. Brutalna pobudka o 8. Śniadanie i okoliczności. Idziemy na pociąg, dobrze że wcześniej, bo kolejeczka długa. Arles raz = 14,90E. Bierzemy na powrót, żeby mieć z głowy, ale — uwaga — bilety trzeba kasować przed wejściem. Pociąg ładniuni, w drodze powrotnej już mniej. Czytamy i sepuku. Znaczy się sudoku. Info dnia: nie będzie master chefa, jeno mecz.


Info turystyczne na dworcu nie działa. Szukamy info turystycznego przez jakieś pół godziny. W tym czasie widzimy inne zabytki, amfiteatr, kamieniczki, ale info nie. Zresztą — dla wiedzy — jego nie zobaczyliśmy. W klasztorze zakupujemy bilet 4+1 za 9E (x 2) i możemy zwiedzać monumenty. Zaczynamy od teatru rzymskiego (film z rekonstrukcją hist. pomaga), potem amfiteatr takiż, następnie tajemnicze cryptoportiques, które okazały się być 6 metrów niżej niż powinny być normalne sukiennice, następnie przeskoczyliśmy w inny czas historyczny i była i świątynia z piszczącym świętym Antonim, potem żeński klasztor od tego tam świętego znanego Trofimiusza.


Średniowiecznie = ślicznie. Do muzeum już nas nie wpuścili, myśmy nie weszli do kawiarni z ciastkami, zamiast tego było jedno ciastko, krakersy i piwo nad rzeką prawie relaks, trochę jednak zimno. Jednak wciąż wakacyjnie, prawie jak piwo nad morzem. Dworzec zbyt wcześnie, zaliczam jeszcze rzymskie lwy i most, którego nie ma. Pociąg i książka bardzo miło, następnie wieczorne sikanie, potem włoska pizza od Arabów za 4,5E pół na pół ser i anchois. Poczekaliśmy ciut, ale była gorąca i na zaraz tak pizza potrafi smakować. Potem Francja strzeliła Australii 6-0 i jeszcze wieczorne telewizyjne śmichy-chichy. Taki piąteczek rozrywkowy.




Brak komentarzy: