czwartek, 21 maja 2009

przyjemne chwile

wtorek, 19 maja
Dwie rzeczy, zanim zapomnę:
Skarbie w sobotę zrobiło dzbanek pysznej herbaty (hibiskus + coś tam) — po raz pierwszy w historii.
Zaś Łukasz Iwasiński, ktróry przeprowadzał wywiad dokonał ważnych skrótów — i słusznie, bo już teraz wywiad jest za długi, a przynajmniej jest bardziej zwarty (fragmenty "wspominkowe" dotyczące sceny 3-miejskiej umieszczę kiedyś).

środa, 20 maja
zostałem nieźle wytresowany
bowiem — mimo pozytywnych aspektów, które sobie sam wynajduję — moja sytuacja z tekstu piosenki "moja lewa ręka" nie zmieniła się w ciągu ostatniej 5-latki (wrzucam na myspace)
***
właśnie się dowiedziałem, że na myspace można wrzucać 10 numerów, a więc:
"rozedrgane śrubki" (2004, Radio Rodoz)
1. blues "moja lewa ręka" — nawet jurek, przyznał kiedyś, że tekst "urodziłem się nie w tym kraju, co trzeba" jest trafiony, jeżeli chodzi o możliwości muzyczne, ho ho.
2. "vines" — tytuł jak najbardziej inspirowany, ale muzyka niewiele ma wspólnego z zespołem, bardziej jakiś college-rock — przez chwilę mi się nawet podoba, jest w tym jakiś potencjał wesołego hop-sa-sa, w wersji kevinowej mi się mniej podobało (no jasne!)
3. "piosenka z R" — no tak, gitara akustyczna, milutki, ciepły wokal i już jestem cały kupiony, nie mogę nie być zachwycony swoją piosenką
4. "marchiefkie/pora na dobranoc" — idealne zakończenie płyty, lekka mruczanka, delikatne dźwięki i lekki soniczny klimat na gitarze.

Pewnie, że przydałoby się wrzucić coś nowego, ale na nowe przyjdzie kolej, najpierw IN THE NAME OF NAME, a potem lecimy z nagrywaniem trzeciej, solowej płyty vreena, heh. Jesteśmy już umówieni z Endriusem, w jaki sposób nagramy perkusję, mamy też wstępny pomysł na kolejne instrumenty. Nastąpiła zmiana planów, ale swoje "opus magnum" — "Zapach twoich łez" (niezła bzdura z takim tytułem) (nie mogę się powstrzymać) — płytę zawierajacą właściwie same przeboje z dekady, ze składem elektrycznym popełnię za dłuższą chwilę; okładkę będzie zdobiło foto w stylu solistów z lat 80. Może zapuszczę sobie dłuższe kręcone włosy na tzw. czeskiego piłkarza, może sympatyczny wąs w stylu Lionela Ritchie.
Jeszcze nie wiem, jak z tytułem owej akustycznej. Pierwotnie miało być: "W przerwie" (jako, że niby zrobiłem ją w przerwie), po czym doszedłem, że przerwa w szkole kończy się dzownkiem, więc obecnie jest: "Po dzwonku" — w nawiązaniu do dowcipu:
— Czym różnią się uczennice od uczniów?
— Tym, że dziewczynki drapią się po przerwie, a chłopcy po dzwonku.
Głupi pomysł. Oj GUPI. Na razie nie mogę się odwieźć od tego pomysłu.
Plany, plany, plany.


Wracając do codziennej tresury. W poniedziałek wyszedłem z roboty kwadrans później i byłem szczęśliwy jak skowronek, że tak szybko udało się wyrwać. Było ciepło, upalnie, wręcz duszno, kawałek drogi przebiegłem nawet. W szybkim chodzie sprawdzam się nieźle, ale do biegania kondycji — nie za bardzo. Można było chwilę pobiec. Zwłaszcza, że przypominało to taki dzień w czerwcu, po szkole. Z tornistrem na garbie człowiek wybiegał z budynku szkolnego i biegiem kierował się na boisko. Mam nawet taki obrazek przed oczami, że przebiegając magiczną bramkę, oddzielającą teren "zwyczajny" od boiska, chłopacy zrzucali tornistry w biegu, gdzie popadnie, ten który już wbiegał niemal na środek krzyczał: "Kopaj!", wtedy ten, który był szczęśliwym posiadaczem piłki, mimo że był jeszcze na terenie poza boiskiem, kopał wysokim lobem (taki wysoki poziom mają obecnie nasi polscy ligowcy) na boisko i zaczynało się!
Mieliśmy fajne boisko, bo nie asfaltowe (trawę to mogłeś w parku obejrzeć), a piaszczyste. Na środku i w pobliżu bramki było ok, po bokach (gdzie nikt nie biegał) przypominało to bardziej plażę, jakieś 6-8 cm piasku, tyle że burego, brudnego. Przez co wszystkie skarpetki i buty były do niczego, a człowiek wracał do domu z nogami prawie czarnymi, aż do wysokości kolan, ale przynajmniej upadki nie były groźne.

Drugi taki moment miałem dzisiaj, tym razem wyszedłem 40 min później, mniej szczęśliwy, ale w padający deszcz. Przecież nie jestem z cukru. Największy impet letniej, wiosennej burzy już minął, ulica spływała wodą, z liści drzew pod którymi przechodziłem spadały duże krople, jadłem jabłko, bo jeszcze mi zostało. Teren "miastowy" minąłem sprawnie i trafiłem na teren "wiejski", gdzie Potok Oruński nabrał sporo deszczówki i gwałtownie przybrał na szybkości, cała ta brązowa woda wpadała do zbiornika retencyjnego, a zieleń dookoła aż oddychała od świeżej dawki wody. Było ciepło. Po wydeptanych polnych drogach spływały niewielkie strumyczki, które zatrzymywały się w kałużach. Wszystkie kolory (głównie zielony i jasno brązowy) wyglądały na nasycone, jakby poddane obróbce w photoshopie. Przyjemna chwila.


Brak komentarzy: