środa, 19 października 2011

Wspomnienia z wakacji 1 - O gospodarce wodno-elektrolitowej



Uprawianie pijaństwa w ciepłym kraju jest trudne. To znaczy, można je uprawiać, możliwości ku temu jest bez liku, ale nie przynosi spodziewanych skutków. Przynajmniej nie w krótkim wymiarze. Nie wiem, czy to kwestia temperatury, wilgotności czy obecności wszechobecnego topless, nie zawsze w takiej jakości, jaka obecna jest w niezrealizowanych, zazwyczaj, marzeniach, ale osiągnięcie tzw. lekkiego rauszu wymaga sporo wysiłku, że o totalnym upojeniu nie wspomnę. Na przykład wypicie litra piwa (mieszkańcy Południa są zapobiegliwi, wiedzą, że picie niewinnego 0,33 l jest nieopłacalne - za chwilę, naprawdę, bardzo krótką, trzeba otwierać następne, owszem produkują takie, chyba z powodu naturalnej grzeczności albo żeby zaspokoić gusta zawsze niezadowolonych turystów) w takim nordyckim kraju jakim jest Polska wywołuje uśmiech, gadatliwość i inne korzystne efekty zdrowotno-towarzyskie, często też kończy wyjście z pubu, bowiem w środku tygodnia lepiej nie pozwalać sobie na więcej, co innego w piątek, zaś w ciepłym kraju sprawia wrażenie czynności ratującej życie, ot zwyczajne (konieczne!) uzupełnienie płynów w celu utrzymania korzystnej gospodarki wodno-elektrolitowej, wiadomo że do końca dnia trzeba będzie jeszcze wlać dodatkowe 4 litry, zaś efekt tej czynności jest zgoła odmienny niż tam, w domu (choć tutaj też czujemy się przecież jak w domu, w końcu mają piwo): ów litr piwa pochłonięty w kilku głębokich łykach, na tyle szybkich, by nie zdążył się ów litr zanadto ocieplić (co jest dość trudne, jeśli nie ma się w pobliżu lodówki - starożytny północny sposób ochładzania butelek poprzez wbijanie ich w plażowy piasek na tyle trwale, by nie porwały ich fale i na tyle blisko/daleko by były omiatane przez wodę absolutnie nie skutkuje: tutaj woda ma naprawdę co najmniej 23 stopnie C i to nie dlatego, że na tablicy informacyjnej skwapliwie wypisano liczbę o 5 stopni wyższą, by sprawiało to wrażenie, że 18 jest naprawdę ok i nie ma się czego bać, można wejść i odmrożenia nam nie grożą, i to działa, oni wchodzą i wszyscy wracają ze wszystkimi palcami u stóp, więc jeśli ona ma 23 stopnie, to kto chciałby pić piwo w temperaturze pokojowej?), zatem wlany w miarę chłodny litr za chwilę, i to się zaczyna zaraz z ostatnim łykiem, wypływa z człowieka wszystkimi porami, o których istnieniu on sam nie miał pojęcia, od czubka głowy (i te z czubka głowy zazwyczaj mają odpływy skierowane, nie wiedzieć czemu, na czoło) (teoretycznie przydają się gęste brwi, w praktyce to nie działa) po koniuszki palców u stóp, nawet jeśli te najmniejsze osiągają dziwacznie skarlały podkurczony wygląd, uwierzcie - pory też tam są. Przy szlachetnym postanowieniu, że będziemy pić lekkie niedostępne u nas trunki, czyli cydr i sangrię, oznacza to wchłonięcie, przepicie i wypocenie rzeczonych 5 litrów płynu w dobrej wierze (zdrowie, zasada równowagi), mając nieśmiałą nadzieję, że lekki szmer dotrze do nas pod koniec dnia, przy odrobinie szczęścia tuż po zachodzie słońca. Zatem poświęcamy się w te wakacje, usiłując dojść do satysfakcjonującego nas stanu, pijemy miast na przykład czytać wspaniałe powieści ("Małe kobietki"), męczymy się, bo wiemy od czego są wakacje i za chwilę odpoczniemy w domu, pijąc na mrozie zmrożone tyskie.

ps. W połowie drugiego turnusu zakupiliśmy "mocny" alkohol. Ponieważ ze względu na nazwę mam bana na likier o nazwie "Santa Teresa" (nazwa zmieniona), padło na miejscowy rum z miodem. Jest nieźle. To jest 100% procentów więcej niż najmocniejsze wino, które dotychczas piliśmy. To owe 20% to jest naprawdę coś. Jest nieźle.

Brak komentarzy: